sobota, 3 grudnia 2011

O sensie i seksie (słów niewiele)

Nocne spotkanie z Oł. wyszło zupełnie spontanicznie. Taka mnie chęć naszła na opuszczenie domostwa w kobiecym towarzystwie, zaszycia się w kącie pobliskiej knajpy i kontemplowania uroków zimnego piwa (-Z sokiem czy bez? -Normalne). Zaczęłam więc wysyłać te chęci w Kosmos, łącząc się przy okazji przez pomyłkę z enterprajsem, a Kosmos odpowiedział telefonem do Niemęża, że On by przyjechał ze swoją Oł., że na kawę, na ciastko, na zabawy nocne. Przecież nie mogłam zmarnować takiego podarunku kosmicznego. W pół minuty interesownie zorganizowałam męski wieczór przy PES 12 („Dobrze ci zrobi, jak trochę odreagujesz. No może i będę się z Oł. nudzić, jak wy będziecie grać, krzyczeć, sapać, kurwować, ale najwyżej. Tak myślisz, że piwo na mieście byłoby lepszym pomysłem? No sama nie wiem… OKEJ!”). That was easy.

O godzinie dziesiątej siedziałyśmy sobie w wyizolowanym rogu przeszklonego baru, rozmawiając o trudach relacji damsko-męskich, o sensie i seksie. Po pewnym czasie naszą przestrzeń zakłóciły dwa męskie ciała.  

- Z kolegą zastanawiamy się, czy moglibyśmy postawić wam kolejnego drinka?
- Może innym razem (który nigdy nie nadejdzie). Dawno się nie widziałyśmy, chciałyśmy dziś same porozmawiać.
- To tak jak my, też się dawno nie widzieliśmy!
- To fajnie. Nie, dzięki.
Milczące oczekiwanie na opuszczenie naszej przestrzeni.
- No to… ale może…
- Na pewno nie zmienimy zdania.

Nie zmienimy, bo nie podoba mi się twoja czerwona bluza.

Nie zmienimy, bo w domu grają, krzyczą, sapią i kurwują.

A gdyby nie grali? Gdyby pod moją nieobecność dom stał pusty, z wyciągniętymi wtyczkami z gniazdek i opuszczonymi roletami? Czy nadal odmówiłabym kolejnego drinka? Ostatecznie to tylko bluza. Choć widziałam lepsze czerwone bluzy… Zastanawiam się, co ja bym robiła w takim pustym domu?... I choć tej opowieści snuć nie zamierzam, pokażę Wam, czego na pewno bym nie zrobiła.

Na pewno nie powstałby Dorsz Brendana Perrego! Ponieważ dla siebie rzadko gotuję, lubię dla innych. Dla siebie mam radość z gotowania. Prezentuję Dorsza Brendana. Zdjęcie ciulowe, bo ciemno było, Brata z lustrzanką wcięło, ja się nie przyłożyłam.



Na dorsza tego, w kawałki ości pozbawione pokrojonego (brzmi jak dobrze zapowiadająca się modlitwa, nieprawdaż?), składają się: podsmażone na oliwie szalotki, czosnek, zielona papryka w paski sieknięta, chilli papryka zerżnięta, zalane pomidorami krojonymi, zieloną pietruchą potraktowane oraz zaprawione mlekiem kokosowym. Mleko kokosowe to orgazm! Choć samo w sobie nie zachęca, jak niewygolona kobieta, to odpowiednio użyte… niebo w gębie. Mleko z nieba! Zostało mi pół puszki, toteż jutro spreparuję panna cottę kokosową z galaretką z zielonej herbaty samodzielnie wyprodukowaną. Szał! Aha, i koniecznie z Brendanem gotować, bo wam nie wyjdzie taki dobry ten dorsz jak mi.

niedziela, 13 listopada 2011

Do Twojej wiadomości, Świnio



Do upieczenia ciasta zainspirowało mnie wczoraj kolejne romantyczne wyznanie Niemęża. Przed godziną dziewiątą rano nasze drogi rozchodziły się – jego w kierunku pracy, moja w stronę łazienki i prysznica.

- Zamkniesz mnie jak będziesz wychodził?
- Zamknę. W komórce. Na młotki.

I uciekł.

Oto ciasto z malinką. Z Hendrixem piekłam. Doświadczony Jimi krzyknął tylko „Foxy Lady”, a ja już w pełnej gotowości z wszystkimi składnikami w kuchni przygotowania rozpoczęłam. Od wyjęcia malinek z zamrażarki zaczęłam. Maliny prawdziwe, działkowe, od sąsiada ukradzione. Kradła mama, kradł niemąż, kradł brat. Tylko tata nie kradł malin, bo akurat u drugiego sąsiada kradł jabłka z drzewa. Całą rodzinę namówiłam do złego! Zło zaś zrodziło tym razem dobro w postaci maślankowego placuszka z malinsami. Ciasto, które tak jak ja, rodzi się z defektem. Zawsze wygląda jak jebany niewyrośnięty zakalec. A on taki ma być po prostu. Taki jego plan genetyczny, takie przeznaczenie, taka karma niska.



Do Twojej wiadomości - takiego ciasta, Świnio, nie dostaniesz. Bo nie dla Ciebie. Kurom dam, żeby potem srały nim gdzie popadnie.

Dlaczego ja to znoszę? A z pytaniem tym do listy tęsknot dorzucam to coś, czego nie znajdę w komórce na młotki.

sobota, 12 listopada 2011

To, co tu-i-teraz

Dzisiaj będzie trochę o tęsknocie, bo tęsknota mnie dopadła kilka dni temu i spokoju dać nie chce. Tęsknota moja ma charakter uogólniony i konkretny zarazem, bo tęsknię do określonych osób, miejsc, chwil, a jest ich tak wiele, że wszystkie zlały się w jedną pochłaniającą nostalgię.

Tęsknię za wiosną w Toskanii. Za porankiem w jednym z Rajów-Na-Ziemi, agroturystyce Olivetello położonej na toskańskich wzgórzach. To prawda, że latem we Włoszech można oszaleć ze szczęścia kąpiąc się nago w słonym morzu i w tej samej chwili podziwiając potężne Apeniny położone na wyciągnięcie ręki. Jednak Toskania najpiękniejsza jest wiosną. Z każdej strony otacza cię soczysta, szokująca zieleń. Dni są ciepłe, ale nie upalne. Turyści dopiero rezerwują online miejsca w hotelach, więc na florenckim Piazza del Duomo wieczorem spokojnie znajdziesz miejsce na schodach, aby napić się czerwonego wina i podziwiać monumentalną katedrę Santa Maria del Fiore. Cascina wciąga niekończącym się tunelem straganów z niebiańskimi przysmakami. Tylko wiosną możesz na cztery godziny utknąć na pchlim targu, który raz do roku rozstawia się na placu przy cytadeli, gdzie z rąk zniewalająco przystojnego Włocha kupisz przepiękny pomarańczowy wazon za 4 euro. Tęsknię za wiosną w Toskanii.

Tęsknię za letnim wylegiwaniem się w hamaku na działce rodziców. Za niezapomnianą sceną, w której ja rozwalona w hamaku i brat robiący za parobka bujającego hamak w regularnych odstępach czasu kontemplujemy słuszność bytu. Tą sceną przerwaną przez Mamunię, która z rozpędem wkroczyła w naszą medytację oznajmując: „Nudzi wam się? Macie piłkę, ponapierdalajcie sobie”. Rozumiecie jak to jest z tymi dziećmi lekko zwichniętych rodziców…

Tęsknie za wesołym miasteczkiem, na które zabierał mnie tata. Za zamęczaniem dziadka grą w karty, rzucaniem w niego miśkami z fortecy zrobionej z prześcieradła i wszelkimi dziecięcymi pomysłami na zabawę, które zawsze bez sprzeciwu realizował. Tęsknię za czasami młodzieńczego niepokoju – silnego, ale w gruncie rzeczy niewinnego, bo abstrakcyjnego. Za starym domem na wsi. Za smakiem pierwszej nastoletniej miłości. Za przygodą z teatrem, który nauczył obserwować i nadawać znaczenie. Za akademickim żywotem obfitym w noce spędzone na radowaniu się i poranki na dochodzeniu do siebie. Tęsknię za Miastem, "Miastem Zjebów i Zieleni", za opcjami na spędzanie wolnego czasu, za ulubioną kawiarnią, kinem, koncertami, ósemkami, za tym bardzo mocno tęsknię. Tęsknię za chwilami, uczuciami, wrażeniami. Tęsknię za miejscami, obrazami, smakami. Tęsknię za ludźmi. Za Nią i za Nim. Za tymi wszystkimi, z którymi dzieliłam się czymś więcej niż codziennym uśmiechem i pogodnym nastawieniem do życia. Lista tęsknot jest bardzo długa.

W nostalgii mojej zastanawiam się czy za kilka lat będę tęsknić za tą chwilą, za tym co teraz wypełnia mój świat. Będę mogła wtedy tęsknić za dzisiejszym romantycznym wyznaniem niemęża, który oznajmił, że na partnerkę wybrał mnie metodą „na warzywniak” – zanim towar kupisz, musisz go obmacać i w tym samym zdaniu zaznaczam, że śpisz na balkonie i sam sobie gotujesz jutro obiad.

Może to będzie ten moment, w którym w ciągu kilku minut powstał ten blog? To uczucie „powrotu do żywych”, które towarzyszy mi od niedawna i przywraca mi świat pełen muzyki i słowa. Za „momentem w Korsarzu”, ju noł, za wieloma, wieloma…

Tak sobie myślę, że z perspektywy tęsknoty za teraźniejszością, trochę mi szczęśliwiej z tym co tu-i-teraz. Wiele za mną, ale tak samo wiele przede mną. Więc zostawiam teraz to wszystko, co było. Nie wyrzucam tylko delikatnie odkładam na półkę z ulubionymi książkami. Wolę cieszyć się z całego serca tym, co mam teraz, żeby móc za tym tęsknić za kilka lat.

środa, 9 listopada 2011

Bóg Rzeczy Małych

„(…) tajemnica Wielkich Opowieści polega na braku tajemnic. Wielkie Opowieści to te, które już słyszałeś i chcesz usłyszeć ponownie. Te, do których możesz zawitać w dowolnym momencie i czuć się w nich swojsko. Nie zwodzą dreszczykami i karkołomnymi zakończeniami. Nie zaskakują nieprzewidzianym. Są równie znajome jak dom, w którym mieszkasz. Albo zapach skóry kochanka. Wiesz, jak się zakończą, lecz słuchasz tak, jakbyś nie wiedział. Tak samo, jak wiesz, że kiedyś umrzesz, lecz żyjesz tak, jakbyś miał żyć wiecznie. W Wielkich Opowieściach wiadomo, kto przeżyje, kto umrze, kto znajdzie miłość, kto nie znajdzie. A jednak chcesz dowiedzieć się jeszcze raz. To jest ich tajemnica i ich magia.”
Arundhati Roy, "Bóg Rzeczy Małych"

Wcale mi nie milej. Przyszłam na świat z defektem, jak porysowana płyta, której nie można odtworzyć. 

Przyglądam się wszystkiemu, co się pojawia. Nazywam, co nie pozwala mi zapomnieć. W moich Opowieściach szukam znaczenia, które w jednej chwili pozbawia mnie sensu. Po to jedynie, by żyć tym, co prawdziwe. Widzieć świat takim, jaki jest. Widzieć siebie taką, jaką jestem. Czasami chciałabym włączyć „delete”, usunąć dane z dysku. Wyrwać zapisane kartki. Na chwilę do kosza wrzucić na brudne pranie. Na brudne majtki, na koszulkę potem przesiąkniętą.  

Są opowieści, które nie mają tajemnic. W pewien sposób dążą do ustalonego końca, z biegiem czasu nieuchronnie wypełniając przygotowane rozdziały. Moja do nich nie należy.

Shift+Del


Są w moim komputerze pewne foldersy, do których zaglądam tylko po to, by nie dostać kolejnego opierdolsu od mojego Chomika za usunięcie jakichś ekstra ważnych danych. Mój numer popisowy to usuwanie sejwów do gier. No nic na to nie poradzę, że psy takie niepozorne, no… Za usunięcie sejwów do Limbo musiałam tydzień krzyżem leżeć. Odwróconym. Stygmatami do zimnej podłogi. Toteż nauczona doświadczeniem przypominanym mi przez wzorki paneli odbite na moim licu, tym razem Shift+Del poprzedzony został upewnieniem się. Bo: „Upewnij się najpierw, kurwa”, jak mawiają chomiki. 

I tak oto znalazłam TO! A to, to po prostu wypracowanie przeze mnie popełnione na studiach. Na zajęcia z języków obcych. Miałam najlepszą ticzer ever. Krejzi psajko, miss Dżołana. Postanawiam zatem właśnie, że przed Shift+Del podzielę się nim. Bo lubię je. Bo miss Dżołanę lubiłam.

Bo napisać najpierw chciałam o moim poczuciu bycia bezużyteczną, ale za bardzo się nie wyspałam tej nocy. Za bardzo ta noc creepy była. Za bardzo myślałam znowu. Więc myśli te postanowiłam dziś Shift+Del, by grunt pod nogami odzyskać. Podłogę z paneli poczuć pod stopami.

Temat mojego story brzmiał tak: 

„Women are from Venus and men from Mars – so how and when do we meet?”

Intergalactic gravity of heavenly bodies i.e. about the miracles of cosmic gravitation


INTRODUCTION

To him:

Why must I tell her at least seventeen times she looks wonderful in this something on her head what she’s called a hat?
Why when she tells me she’ll be ready in10 minutes I know I can sit at leisure in front of TV, turn on a chess tournament and even manage to find out who wins the competition?
Why is it so important that her shoes are green peasy, NOT green!
Why does this shopping last so long?
When does this shopping end?
Why are there so many shops here?!
WHERE IS THE EXIT???!!!

To her:

Why does he never guess at telling me something nice, for example about how I look in my new hat?
How does it happen he can spend in front of TV half a day watching some boring sport competitions?
Why doesn’t he distinguish green peasy from green?
Why does he wrinkle when I tell him that we are going shopping today?
Why does he turn red after the first hour?
Why does he bite his nails after the second hour?
Why does he knock his head in the walls after the third hour? It’s just a beginning…

 
PART ONE – Not alone in the space

If you have ever considered what at least four of these questions mean for you it means it’s high time to make you aware of the fact you belong to the race which dwells one of the mental planets – Venus or Mars and a target of your meditations is so-called U.F.O. – Unidentified Fabulous Object. Of course it’s impossible to make a mistake in membership of the race because they differ from each other as much as many light years you will need to cover a distance differentiating those planets. These differences are evident on almost every surface from appearance, the most frequent topic that is taken up, through the amount of distinguished colours, to the way of reaction to the word “shopping”. Venusians are said to be a more emotional, irrational and unpredictable race. Word-flood is a characteristic feature; they can talk hours and hours about such sophisticated things like: nail polishes, a new friend’s hair style and the last purchase of your neighbour. They believe that two plus two equals five when they start to cry and give you a row. Martians are rather less emotional and more rational. Their main attribute is physical strength which they try to show at every step. They rather don’t sin in finesse when they try to describe their thoughts or feelings. In the kitchen they are like a bull in a china shop.
These aren’t even distinct planets – these are distinct galaxies!!!

PART TWO – So how and when do we meet???!!!

How and when? It’s very simple… WE DO NOT LIVE IN SEPARATE WORLDS. It’s a myth, simplified patterns which were created to make our orientation in reality easier. Stereotypes like this save our time on thinking. “She’s so irrational – a typical woman” or “He’s always imitating a macho – a typical man” – this typicality exists only in our minds. Do you want to know what is the most clever saying regarding differentiating people in a variety of categories? I’ll tell you: “People are divided into two categories: those who divide people into two categories and those who don’t do this”.
But if we really live in one world, why is it sometimes so hard to understand each other and reach an agreement? In fact there are many differences between us but first and foremost, they don’t only concern gender. However, what regards gender and everything what it brings – try to look at it in this way: we live in one planet but this planet has two different poles. Everybody knows that poles’ nature is attraction...

Napiszę też, co Dżołana mi odpisała za pomocą poczty jemejl. Bo to takie miłe było. A dziś miłego potrzebuję jak psa. Bo w nocy źle spałam.


That is one of the funniest students’ stories I have received lately. Thank you for making my teacher’s chores more interesting. If you like writing (as it seems) and you’d like to write something else in English (on the topic of your choice), please do, and I will read and correct it. I think your English may benefit from it.

Troszkę mi się milej zrobiło. Zapewne nie na długo.

piątek, 4 listopada 2011

Dieta CUD

 
Dzisiejszy poranek rozpoczęłam od tak zwanego lekkiego „zdezo” lub, jak kto woli, od wewnętrznego „what a fuck?”. Otóż wstaję sobie rano do łazienki, szczotka-pasta-mydło-ciepła-woda, otwieram drzwi, a tu waga sobie stoi. Troszkę się przelękłam, nie powiem. Nie żeby urządzenie to kiedykolwiek było moim zaciekłym wrogiem, ale to zawsze taki dreszczyk emocji, taki shot adrenaliny, taki rolerkoster, że miałam wątpliwości, czy nie zaburzy to mojej gospodarki hormonalnej, jeśli wejdę nań tak z rana. Pomyślałam sobie jednak, że do odważnych świat należy. Stoję tak, waham się, jedną nogę stawiam, jedno oko zamykam. Otuchy sobie dodaję myśląc, że lękliwe cipki wychodzą za księgowych i myśl ta ostatecznie pcha mnie ku drugiej stronie. I wtedy pojawia się wspomniane „what-a-fuck”. „?”. Okazuje się, że ostatni miesiąc pozbawił mnie 5 kilogramów mojego ciała. 5 kilo! Pierwsza myśl: „Ufff… Całe szczęście, że z cycków nie zeszło”.

I ja się zapytuję: „Jak to?”. Kto mi je zabrał? Jakie chamy, w nocy przyszli, odessali… bez pytania. Przecież od lat stosują tę samą dietę, czyli dietę CUD, która ma tylko jedną tajemną recepturę – żresz, co chcesz, a jak schudniesz, to będzie cud. Te wszystkie słodkości, te sery tłuściochy, makarony, tarty o 23:00 i wróg publiczny numer jeden – śmietana, bez której życia nie ma, szczęścia nie ma, sosu dobrego nie ma. Bo jogurtu naturalnego nienawidzę jak psa. Nie zaczęłam też uprawiać nagle żadnego wyczynowego sportu, wyczynowego seksu, „wyczynowej jazdy samochodem czinkłeczento”. Cóż zatem takiego się stało, że jest mnie o ten malutki kawałeczek mniej na świecie?

Powiem Wam, co się stało, bo świnią nie jestem. Powiem Wam, bo taka już jestem wspaniałomyślna, że dzielę się wiedzą, dzielę się doświadczeniem, dzielę się sobą się dzielę. Otóż, po dłuższym namyśle, po dłuższej analizie, po dłuższej syntezie, po dłuższych i szczuplejszych nogach, doszłam do wniosku, że tajemnym sekretem opadania z wagi są…

… niepokoje egzystencjalne! Tak! TAK!!! To takie proste! I wcale nie trzeba palić na stosie ciasta czekoladowego z wisienką, nie trzeba pocić się jak świnia w siłowni, robić 10 basenów na jednym wdechu, biegać po parku jak zboczeniec. Wystarczy zwykły lęk. Lęk na całe zło nadwagi. Lęki z rana jak śmietana! Opracowałam zatem mały pomocnik dla Was, żebyście też chudły, świnie. Opracowanie jest nierzetelne, nieempiryczne, nie-takie.  Polecam. I tak:

  1. Lęk przed śmiercią – podskórny tylko 2 kg, uświadomiony aż 10 kg,
  2. Organiczna frustracja – 3 kg,
  3. Głupie dziecko – 2 kg,
  4. Głupi mąż – 3 kg,
  5. Chujowa praca – 2,5 kg,
  6. Romans – 5,5 kg, (chyba, że z kucharzem, wtedy przejebane),
  7. Chroniczne poczucie pustki – 6 kg,
  8. Brak sensu – 8 kg,
  9. Śmierć bliskiej osoby – 12 kg,
  10. Śmierć psa – 15 kg,
  11. And so on…
Także brać się za siebie, tłuścioszki. Brać i bać!

niedziela, 30 października 2011

Run, desire, run...

Tyle Wam chciałam dzisiaj napisać... 

Tyle opowieści czeka na swoje 5 minut. Jeszcze wczoraj o swoje miejsce na głównej walczyły historia o polskich wzwodach oraz przypowieść o trudach relacji damsko-damskich. Wątki pełne anegdot, soczyste jak schabowe, pikantne jak gulasz spod lady baru mlecznego. Apetyczne. Nie powiem jak.

Tyle Wam chciałam dzisiaj napisać..

Nie zostawię Was jednak z pustymi ręcyma. Dzisiaj za mnie przemawia Maynard.



 Tyle Wam chciałam dzisiaj napisać... Napiszę jeszcze.

wtorek, 25 października 2011

Kapeć rozlazły

Ciszę przerywam, ponieważ ścisk w żołądku mnie złapał. Taki skurcz tępy, co to rozprzestrzenia się na całe ciało i  pochłania zapasy energii potrzebnej na przykład do spreparowania prezentacji ważnej w pałerpojńcie. W efekcie prezentacja owa utkwiła w martwym punkcie slajdu o nośnym tytule, a ja siedzę i ból żołądka próbuję uleczyć. Nie pomagają leki w ilości całego opakowania Relanium popitego shirazem hiszpańskim (cóż za dekadencja), nie leczy "Down in the Hole", ni krechy długości mojego ego. Zawodzą metody nacięć równoległych, prostopadłych, skośnych i ściegiem Richelieu. Nawet ostatnia deska ratunku, nałogowe regulowanie uczuć za pomocą mężczyzny gotowego na wszystko, przegniła dryfuje po wodach beznadziei. Innymi słowy, wszystkie metody znane i od lat stosowane tym razem okazały się bezskuteczne. I do jakiego lekarza mam się teraz zgłosić? Przecież żaden doktor od żołądka nie powie mi czegoś, czego bym nie wiedziała.

Postanowiłam więc sama sobie pomóc. Metodą rozumowania logicznego, jak profesor uczył, dotarłam do wniosku pewnego, opartego na poniższych przesłankach:

P(1) Boli mnie żołądek.
P(2) Ból żołądka ustępuje po wyrzyganiu treści.

Wniosek zatem logiczny, oparty o modensy srensy, wskazuje, że wyrzygać się powinnam. Co też czynię od paru minut. Profesorze mój, pamiętam jak 6 mi chciałeś do indeksu wpisać. Prawie doszłam. Czy tobie też podobały się moje nogi?

Skurcze żołądka wywołał robak taki jeden, taka trutka normalnie rozkoszna. Moje robaki też ze mną rozmawiają, a ten konkretny wspominać zaczął czasy dawne. Czasy szkolne. Czasy przepiękne. Czasy tak dobre jak heroinowa słodycz. Gdzie większość słów pisane było z wielkiej litery, bo wszystko było tak Ekstremalnie Ważne. Człowiek nie smucił się wtedy, nie cieszył, tylko bolało go w chuj albo jarał się i spalał. Gdy w głowie pojawiał się nowy pomysł, bez reszty się temu oddawał, pochłaniał, jakby bez tego życia nie było. Na nowe przygody zawsze odpowiadał gotowością i w imię smakowania żywotu rzucał się w otchłań najczarniejszą bez refleksji większej. Bo co też mógł wiedzieć o upadaniu? Robił te wszystkie smakowite rzeczy, których teraz się wstydzi albo żałuje. Rzucał się na życie jak głodna hiena na padlinę.

A nie jak teraz! Jak taki kapeć rozlazły!

Nienawidzę cię, kapciu. Za mądrość życiową, doświadczenie i odpowiedzialność cię nienawidzę. Za myślenie o konsekwencjach, za poszukiwanie bezpieczeństwa. Za harmonię i dbałość o balansowanie zaburzeń równowagi. Za niemoc. I za te chwile, kiedy się człowiekowi chce wszystko i nic jednocześnie. Dlaczego nic mnie nie pochłania? Dlaczego jaram się i stygnę w tym samym momencie? Kurwa, no!

Jak debil w tych kapciach, do tego szlafroka... Takie ważne rozwojowo kapcie prowadzą człowieka na emocjonalną Saharę.

Nie mogę dalej. Idę. Tiramisu sobie zrobię. Wrócę.

poniedziałek, 24 października 2011

Taka piękna

 „Jesteś taka piękna, że zaburzasz równowagę tego miejsca”.


To Adam mi tak powiedział.

Adama tydzień wcześniej przedstawił mi szef. Bo pan Adam kiedyś z nami pracował, oooch, ale potem jego talent został zauważony w samej stolicy, aaaaaach, i pan Adam musiał wyjechać, żeby karierę robić, bo taki zdolny jest, że uuuuuuch i na pewno nigdy nie zapomni o naaaaaaaasssssss… Adam ze stolicy przyjechał, żeby obserwować marny żywot szeregowych, by potem uczony raport wygenerować, opublikować go w kilku poważnych i profesjonalnych czasopismach zmieniając jedynie tytuł i regularność znaków interpunkcyjnych i wreszcie głosić w kraju na konferencjach, ale tylko tych rekomendowanych. Bo pan Adam to poważny uczony.

Adam, lat ok. 34, wysoki, przystojny. Oczywiście utalentowany. Przedstawiliśmy się, uścisnęliśmy dłoń, wymieniliśmy spojrzeniami i uśmiechami. 20 sekund. Więcej czasu nie było potrzebne. Dalej pozostało czekać na „przypadkowe” odwiedziny w gabinecie lub „omyłkowo” wybrany numer wewnętrzny do mnie. Adam nie wyglądał na kogoś, kto może mnie zaskoczyć - przyszedł dwa dni później. Oczywiście w celu gromadzenia danych do raportu, nie inaczej. A jakaż to była przemiła konwersacja! Adam w końcu mógł opowiedzieć o swoich doświadczeniach w pracy w stolicy, o pomysłach, jakie ma, aby działanie kraju usprawnić, o czterech językach, jakie opanował i wycieczkach po Europie całej. W końcu, zachęcany empatycznymi pomrukami, o nadziejach i trudach życia codziennego. A kawa była przepyszna. W międzyczasie o żonie także wspomniał i dziecku, co to je zabrał ze sobą na wycieczkę i w hotelu zostawił, aby oczekiwały powrotu ojca i męża. Na koniec numer swój pozostawił, bo gdybym tylko potrzebowała pomocy w pracy, to on mi bardzo chętnie pomoże. 

Dnia następnego Adam pojawił się na imprezie integrującej pracowników za pomocą wódki i śledzia. Niefortunny kształt ułożenia stołu w formę podkowy sprawił, że Adamowi coraz bardziej dokuczał ból karku od ciągłego odwracania się w kierunku mojego istnienia. Na pewno chciał dokończyć rozmowę o trudnej sytuacji politycznej, bo człowiekowi tak ciężko na duszy, kiedy się wygadać nie może. A żony, która od 10 lat go słucha akurat pod ręką nie było. Dziecka biedna musiała pilnować.

Po godzinie biesiady wpływ narzędzi integrujących powoli zaczął dawać o sobie znaki, bo parkiet wypełnił się ochoczymi pląsami frywolnych mężatek. Adam, w miarę trawienia kolejnych partii śledzia, także zapragnął tańca i zabawy. Zaczął od tych dziewczyn w grubych swetrach i krótkich mini – nie do końca zdecydowanych na seks, ale jakby co, to kieckę będzie łatwo podwinąć. Takie nie odmawiają. Mijały godziny wyznaczane przez koleje kieliszki, a Adam coraz wyżej podnosił sobie poprzeczkę, aż wreszcie późnym wieczorem zaliczył taniec z każdą przedstawicielką płci mniej lub bardziej pięknej, a także taniec solo z elementami break dance. Do mnie jednak nadal nie dotarł. Pomyślałam sobie… W zasadzie nie pamiętam, co sobie pomyślałam, ale na pewno brzmiało to podobnie do „ajdontker”. 

Strategia Adama dopiero po fakcie stała się dla mnie klarowna i przejrzysta. Adam, jako osoba oczytana i utalentowana, po prostu doskonale wiedział, że aby upolować zwierzynę, musi ją najpierwej od stada oddzielić i osłabić moc obronną. Gdy tylko zostałam przy stoliku w kształcie podkowy sama, Adam natychmiast przystąpił do ataku. Przysiadł się, zagadał, jaka kawa przepyszna i śledź świeżutki. Wzrok zatrzymał na moich nogach tak, jakby w tajemniczy sposób komunikował się z moim udem, przemawiał do niego, hipnotyzował. Adamie, oczy mam tutaj. Wtedy też powiedział mi, że przeprasza, ale jestem taka piękna, że zakłócam równowagę tego miejsca. Że najpiękniejsza jestem. I że te moje nogi są takie piękne…

Aaaaaaaaaaaadaaaaaaaaaaaamieeeeeeeeeeee… Zaskocz mnie. 

Przez chwilę zastanawiam się jakie nogi ma jego żona. Kiedy ona ostatnio słyszała, że są piękne? Widziałam Adamie, jak na mnie patrzyłeś. Słyszałam, co mówiłeś moim nogom. Mógłbyś tak bardzo oszaleć, gdybym chciała. I do stolicy byś mnie zabrał, i na wycieczkę po Europie całej. Języka nauczył. Kolegom opowiadał, że to najlepszy czas w twoim życiu, że seks jest genialny, a kawa przepyszna. Taki szczęśliwy byłbyś ze mną. Tylko co ty byś Adamie za te 10 lat zrobił? Czy wtedy moje nogi też będą piękne? Czy dalej będziesz chciał na wycieczki zabierać czy w hotelu z dzieckiem zostawisz? 

Powiem ci Adamie, jeśli nie wiesz. Za 10 lat jedyna równowaga, jaką będę ci zakłócać, to równowaga w oddawaniu moczu.Czy ja znaczę coś więcej niż nogi?

I tak oto dobiega końca historia moja. Imiona bohaterów zostały zmienione. Wszelka zbieżność przedstawionych osób i miejsc jest przypadkowa. Adam tak naprawdę ma na imię Jarek. Czy zrobił coś złego? Nie mi to oceniać, bo lepsza nie jestem. Ale o tym następnym razem…

poniedziałek, 17 października 2011

Z ptakiem pawiem

Trudność dziś pewną odczuwam w dzieleniu się nieszczęściem, ponieważ szept dziwki mojej bardzo wyraźnie do mnie dotarł, a to, co powiedziała, sprawiło, że łagodniejszym okiem na nią spojrzałam i grzecznie w kącik pokoju odstawiłam (podzielę się tym, w czasie odpowiednim). Siedzi tam sobie i spokojnie mi przygląda. I widzi, jakam podjarana tym, że do mrocznego grona czytelników dołączyła trzecia osobistość, Dobro-Mnie-Pilnujące-Od-Dawna, ludziczek zawsze czuwający nad poziomem normalności mojej. Łelkam, ajlawju.

Słów kilka na wstępie napisać potrzebuję. Jako że przez ostatnich siedem lat jedyne, co napisać zdolna byłam, to listy z zakupami i dwuzdaniowe maile z gorącymi pozdrowieniami, pierwsze posty składu i ładu nie mają. I mieć nie będą. Jak kaleka z połamanymi kończynami i brakiem lewego zęba stawiam te litery, a przede mną długi rehab. Ajdontker. Pytacie pewnie cóż takiego się zadziało, że w końcu zadziałało? Ach, doprawdy, nie musicie mnie prosić o odpowiedź. Poważnie mówię, nie klękajcie, nie błagajcie, znacie przecież łaskę moją. I TAK WAM NIE POWIEM! 

Za dużo nieszczęść się w mojej głowie zebrało, których pomieścić już nie mogłam. Usiadłam więc sobie cichutko na kocyku, przy kaloryferze i układając puzzle z ptakiem pawiem zaczęłam słuchać. Siedziałam tak dobrych kilka dni, aż myśli zaczęły się układać w historie. Kawałeczki rozsypanki zaczęły nabierać kształtów. Trudny to obraz do ułożenia, bo układanka ta to spotkanie z własnym niezadowoleniem, frustracją, lękiem, niepokojem i tym, co pozostanie niespełnione. Zbieranie tych historii w całość to trud dokonywania wyborów i żegnania się. Jak mawiał pewien stary Indianin: „Dokonujesz wyboru, czy idziesz drogą A czy B. Nie możesz iść obiema naraz”. Nie mogę… 

Pomyślałam więc, że może spisanie kilku historii doda mi odwagi, by iść dalej (?). Toteż pisać zacznę wkrótce. Jeśli zaś zamilknę na czas długi, oznaczać to będzie, że poległam, a ciało moje znajdziecie przy kaloryferze, nad puzzlami z ptakiem pawiem. O takimi:
 

środa, 12 października 2011

część IV. Spotkanie

Początkowo tylko się przyglądam. Siedzi na łóżku nieruchoma; spokojna, ale czujna. W ciemnym i cichym pokoju słychać jedynie jej oddech – głęboki i miarowy. Światło ulicznych latarń przedziera się przez grube zasłony, delikatnie rozświetlając jej twarz. W półmroku trudno rozpoznać w jakim jest wieku. Skórę ma grubą, ale sprawia wrażenie miękkiej i ciepłej. Burza ciemnych jak noc włosów w nieładzie opada jej na ramiona. W jej rysach twarzy jest coś niepokojącego, trudno dostrzegalne piękno. Surowe oblicze łagodzi zmysłowy zarys czerwonych ust. Oczy ma zmęczone i nieobecne. Wpatrzone intensywnie w najciemniejszy punkt. Mieszanka zielonowodnistego błękitu i miodu. Gdy w nie spoglądasz, widzisz każdego z miliona, który wchodził w jej ciepło, by zabrać jego część już na zawsze.

A może ona wcale nie jest taka odrażająca? Może nie muszę jej zerżnąć tylko po to, żeby odeszła?

Podchodzę bliżej. Siadam obok niej na łóżku. Nie reaguje, przyzwyczajona do bycia używaną. Wzrok utkwiła w jednym martwym punkcie, w który ja nie mam odwagi spojrzeć. Dlatego zamykam oczy mając nadzieję, że tak będzie łatwiej. Powoli kładę dłoń na jej gładkie ramię. Nadal pozostaje nieporuszona, choć pod palcami wyczuwam, jak każda jej komórka reaguje na dotyk kurcząc się. Dostępne dla każdego ciało zamyka się, po cichu zasuwając wszystkie zamki w drzwiach i gasząc światło.

A może gdy zrobię jej naprawdę dobrze, nie będę musiała płacić? Może wtedy pożegna się ze mną chłodno-słodkim uśmiechem i wyjdzie do pokoju obok? Pomyślałam, że włożę jej palec w cipkę, tak, jak lubi każda dziwka. Że to jej się spodoba, że zamknie wtedy oczy i zrobi się ciepła i mokra. Że przez ten ułamek chwili to ja będę miała nad nią kontrolę.

Powoli przesunęłam dłoń w kierunku jej ud, lekko je rozchylając. Pulsująca pod jej skórą krew zaczęła przyspieszać. Palce leniwie zatapiały się w jej gorącym i miękkim środku. Zadrżała. W tej samej chwili dziwka zerwała się, wyciągając w moją stronę swoją kościstą, zimną dłoń i zaciskając ją na gardle. Jej długie paznokcie wżynały się w moją skórę, raniąc i przecinając ją. Silny uścisk odebrał mi oddech. Dziwka zbliżyła swoje wilgotne, soczyste usta do mojego ucha. Na karku poczułam kropelki jej oddechu. Wydała z siebie przeciągły, cichy jęk, a potem wyszeptała…

część III. W jakich stringach dziwka lata, czyli składowe mojego nieszczęścia

"Jebać psychoterapeutów. Jebać prozac. Nieszczęście powinno się celebrować." YaPathia

Dziwka, jak to dziwka – za dużo tych łachów na sobie nie ma. Zwłaszcza taka drogowa. Odmiana podła to i upodlona, jak nieszczęście moje. Strach trochę taką dziwkę ruszać, a co dopiero rozbierać. Ale warunki tej gry są jasne – albo się zabierasz do roboty, albo tylko płacisz.  Dlatego i ja ostrożnie zaczynam rozbierać moją nową towarzyszkę. Po tym jak udało mi się ją lekko uśpić przy herbacie i salcesonie, powinno pójść łatwiej…

wtorek, 11 października 2011

część II. Bałwan

Na kartce tej obraz był mój przepiękny. Normalnie sam mój jeden, stworzony w chwili nastoletniego natchnienia, we w kuchni, we w nocy, farbkami. Na trzeźwo! (taaaak…) Wyczerpana wówczas pracą twórczą spać poszłam, a obraz mój został we w tej kuchni. Gdy nad ranem herbatę parzyć poszłam i salceson kroić, obraz mój nie był już tym samym. Nie był, ponieważ pod nim opis widniał, rodem z rubryki „Kulturrra”.

„Zadziwiająca abstrakcja. Szokująca dynamiką szczegółów, walką dobra ze złem, wiadomo, że z góry przegraną, jednakże dającą dziwne odczucie, że to jeszcze nie koniec zmagań autorki tego bohomazu z jakąś trawiącą ją od wewnątrz apokaliptyczną wizją końca inteligencji. Świadczy o tym chociażby motyw bałwana przebijającego się poprzez wichry dziejów i gęste świerkowe bory. Innymi słowy – im dalej w las, tym ciemniej. To jaskrawe czarnowidztwo, cóż za paradoks – bałwan miotający gromy.
Konkluzja – dzieło to nie da się zamknąć w żadne ramy zwykłej konwencji. Nakazuje wręcz zakaz dalszego tego typu prowokacji estetycznej.”

Tata

Talent został stłumiony w zarodku. 
Dziwka powoli zaczęła mrużyć ślepia...

część I. Z cyklu „Wykopane z dupy”, czyli co człowiek znaleźć może, gdy go dziwka nieszczęście dopada



Zacznę od krótkiego przybliżenia, dlaczego nieszczęście moje dziwką jest, czyli kobietą jeno puchem marnym. Ponieważ, gdyby nieszczęście było mężczyzną, JA bym wiedziała jak sobie z nim poradzić. To znaczy: hihu-hihu, głębokie spojrzenie w męskie prawdy oczy and cap-do wora kolejny. Nie ma lekko, niestety. Dziwka moja jest podła, bo mi palec wkłada w brzuch i dotyka tak, jak nie lubię. I wierci mi  w tych flakach moich, co to je już nie raz sklejałam, cementowałam, kurwa papę nawet na nie kładłam, żeby tylko się uleżały. Człowiek pcha przed sobą swój kamień codziennie i gdy mu się wydaje, że znalazł sobie w miarę wygodną pozycję do pchania, ten mu się nagle na nogi zjebuje, a Syzyf na szczyt  nawet nie dociera, co by się widokami szczytnymi nacieszyć przez chwilę. Nie lubię gór…

Enyłej… Gdy dziwka już puka do mych drzwi, to ją zapraszam do stołu wspólnego, bo chujem nie jestem. „Parzę herbatę, kroję salceson”. Rozmawiamy. Wspominamy. Myślę sobie: „Zamęczę sukę jedną, to sama sobie pójdzie”. Gorączkowo zastanawiam się, co mnie najbardziej męczy w rozmowach przy herbacie. Nie trwa to na szczęście zbyt długo, bo przed oczami moimi od razu rysuje się największy koszmar herbatkowej konwersacji. Koszmar pod tytułem: „A może chcesz obejrzeć zdjęcia?”. Nie, kurwa, nie chcę! Jebią mnie twoje wakacje w Grecji, jebie mnie twój Misiaczek i uwalone czekoladą dzieci. W białej sukience wyglądasz jak krowa, na plaży jak locha, a pod choinką jak klacz. Nienawidzę kurwa wspólnego oglądania zdjęć. Zdjęcia się robi dla siebie. O sobie, o innych, ale dla siebie. 

Więc lecę po najgrubszy album, jaki posiadam. Wywalę na stół te wszystkie zdjęcia wyblakłe i zakurzone i pozbędę się dziwki jednej. Nie podoła ona temu. Yapathia to stworzenie sentymentalne. Ono przechowuje rzeczy starsze niż pamięć. Czasem się im przygląda, czasem się wstydzi, czasem uśmiechnie. Powącha to, co przechowują stare kartki. Zapach emocji już nie jest tak świeży, ale nadal wyczuwalny. Jak zapach, który zostaje po widowni opuszczającej zakończony spektakl. 

I ja Ci tu panie kochany za album sięgam, a tu ni z tego, ni z owego kartka wylata mi przed sam nos! A na kartce tej…