środa, 26 grudnia 2012

Trochę smutny

- Dziewięć lat razem. Świat się dla niej skończył... - powiedziała, na chwilę zatrzymując oddech. Stała przy drzwiach wystraszona i nasłuchiwała, czekając na dźwięk, ruch - cokolwiek, co uspokoiłoby ją, że za chwilę otworzą się drzwi od łazienki. 

Wychodzi po kilku minutach. Odrętwiała kładzie się do łóżka. Pod opieką brata upija się wódką nalaną do szklanki. Rano była szczęśliwa. Śmiała się opowiadając, jak chodziła po domu z workiem na śmieci założonym na głowę i krzyczała, że jest chodzącym odpadem wtórnym. Pokazywała zdjęcia z wczorajszego wspólnego wypadu na snowboard. Na króciutkim filmiku przez kilka minut próbuje podnieść się ze śniegu i wrócić na stok. "Dasz radę, kochanie" - mówi do niej.

On przyleciał do kraju na Święta. Po kilku spędzonych wspólnie dniach pakuje się, całuje ją na pożegnanie, wychodzi i wsiada w autobus. Wigilię chce spędzić z rodzicami. Umawiają się, że ona dojedzie do niego za kilka dni. Na komputerze zostawia otwartą stronę ze swoją pocztą. Dziesiątki pełnych czułości i tęsknoty maili niezaadresowanych do niej. W trakcie, kiedy je czyta, pojawia się kolejny.

Siedzę przy niej, kiedy klepie się po twarzy krzycząc, że chce się już z tego obudzić. Upada na podłogę w rozpaczy. Czuje się zdeptana, zniszczona. Cała się trzęsie, kiedy ją przytulam. Układa puzzle z pozornie nieistotnych sytuacji. Nie potrafię...
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Jakimś cudem nadal udaje mi się doświadczać tych Świąt jako wyjątkowych. Tutaj, na krańcach świata, jest inaczej. Rodzina smakoszy chętnie akceptuje moje kulinarne eksperymenty. Piernik zyskał miano "the best ever" i już został zjedzony. Gospodarz poprosił też o "ten sernik, co ostatnio". Miło. Karp, pstrągi i tołpygi wyszły. Straciłam dziewictwo robiąc pierwszy raz makaron. Nafaszerowałam także gigantyczną gęś, która właśnie wylądowała w piekarniku. Kilka pudeł z grami, radość z otrzymanych i ofiarowanych prezentów, liczne filmy na dysku, bogate plany na najbliższe dni aż do Nowego Roku i przez chwilę żyje się jakby łatwiej. Choć w żyłach nadal ten sam brak, a na słuchawkach The Raah Project.

wtorek, 18 grudnia 2012

2012 vs Ya (0:1)

Od wielu dni zbierałam się do opowiedzenia o 2012. Chyba od samego początku wątpiłam w sens podsumowania tego, co się wydarzyło. Tyle razy o tym pisałam; tak dobrze wiadomo kto, z kim, dla kogo i dlaczego... Jednak 2012 to, poza wiadomym, także rok szarpania się ze sobą. Rok samotniczej, nieustannej walki z przez długi czas nierozpoznanym wrogiem. Żeby dla odmiany zacząć  pisać o tym, potrzebowałam wyciszenia. Pustego, hotelowego pokoju. Nocnej lampki. Ciepłej kołdry. Płyty King Creosete'a i Jona Hopkinsa.



Pamiętam, że w Nowy Rok wchodziłam z nieśmiałym poczuciem, że COŚ jest nie tak z moim życiem; nie działa, tak jak powinno; tak, jakbym tego chciała. CZEGOŚ brakowało, COŚ unieszczęśliwiało, blokowało, pogrążało. Coś sprawiało, że w 2011 przez wiele tygodni miałam na słuchawkach jedną płytę, aż wstyd się teraz przyznać jaką. Że książki czytałam z takim zapałem, jak Wyborczą sprzed miesiąca, a filmy zamieniłam na zjadające czas seriale. Wyjaławiałam się doszczętnie. Niby COŚ bym chciała zrobić, a jednak niczego mi się nie chciało. Znacie to? Wiem, że niektórzy znają... 

Nikłe zainteresowanie, zaangażowanie i aktywność, brak chęci, i chęci do chęci, a także zjadające uczucie pustki w zasadzie łatwo byłoby nazwać depresją. Nieprawdaż? Szczęśliwie od tego cały czas stanowczo się odcinałam, czując, że to nie w recepcie na czopki tkwi lekarstwo. 

Początkowo subtelny, "podskórny" niepokój, na początku 2012 przerodził się w rozpaczliwy kryzys i desperackie poszukiwania rozwiązania. Zapewne ogólny klimat emocjonalny tego okresu dopomógł w wywołaniu tego stanu, rozpoczynając jednocześnie wojnę o siebie. (Szarpaninę... bez dramatu...). Potrzebowałam zmiany. Natychmiast! Poszukiwania trwały w atmosferze oskarżeń, wściekłości, żalu, rozpaczy, ukłuć i zakwestionowanych rozmiarów... dziadek Kohut mógłby niejedno powiedzieć na ten temat... 

Z bitwy na gołe pięści wychodzę dziś. Z rozprutą koszulą i śladami juchy na czole, ale cała, gotowa. W gwałtownym poszukiwaniu ulgi łatwo pomylić rekonstrukcję z szybkim zalepianiem dziur dla podtrzymania chybotliwej i kruchej konstrukcji. Żeby naprawiać fundamenty, najpierw wadliwa budowla musi runąć, a to zawsze oznacza groźbę zniszczenia jedynego domu, jaki znamy. Chuj, niech płonie.

Zajadając marcepanka, rozmyślam nad tą miłą iluzją, która mi od zawsze towarzyszy, że ja to kurwa mam kupę szczęścia.

czwartek, 6 grudnia 2012

bardzo poważny post, w którym ani razu nie pojawi się słowo "cipka"

...choć obiecać nie mogę. Mogę z kolei zapewnić, że dziś, choć poważnie, to bez typowego melodramatu. Doszły mnie wczoraj wieści, że Lisa i Brendan planują ponownie dokonać inwazji na moje trzewia, toteż jestem w bardzo dobrym humorze. Jeszcze lepszym będę jutro, jak upoluję bilety do Sopotu. Do Sopotu? No tak wyszło... Zaczniemy od oprawy muzycznej.


Jedna z najczęściej słuchanych w tym roku płyt. Zajebista, świeża, z wielce interesującymi zabiegami językowymi w lirykach. Triangles are my favourite shape, chciałoby się zaśpiewać w chórku do Tessellate. Słuchałam jej wszędzie - w kuchni, w pracy, w renoklijo. Jakbym miała stajnię, to też bym jej tam słuchała. Jedyne, co zgrzyta niczym oszczany przez kota piach między zębami, to klip. Dlatego wklejam wersję ze ślaczkami, bo na oryginał patrzeć nie mogę. Jeżeli zaś Tessellate jeszcze Was nie przekonało, to posłuchajta Fitzpleasure. Na wideło tym razem creepy crump.


Achhhhh, pozazdrościć tym, którzy jeszcze Alt-J nie słyszeli...

Uszy zaspokojone, to teraz czas na podniebienie. Paella z owocami morza. Niemalże z determinacją faszysty poszukiwałam ośmiorniczek. W Mieście-Lidla-i-Biedronki kobity w rybnych patrzyły na mnie co najmniej, jakbym prosiła o bażanta spod lady. A ja po prostu sobie wymarzyłam, że z okazji ósmej rocznicy pożycia, przygotuję ośmiorniczki. "Osiem-ośmiornice" - aż głupio byłoby gotować bigos...

Liczyłam na całe krewetki tygrysie, ośmiorniczki z łbami wielkimi jak stodoła, mule w skorupkach czy ostrygi. Moja wyprawa po złote runo skończyła się na dwóch złotych. Za koszyk. Toteż moją Paellę Kompromisu dedykuję tym, którzy chcą, a ni chuja nie mogą. Jak ja. 

Tyle się napisałam, że już mi się nie chce o tych poważnych. Następnym razem może. No a skoro się rozmyśliłam, to.. cipka cipka cipka.

niedziela, 2 grudnia 2012

Wyspa

Lubię to, że nie muszę...


W niedzielny mroźny wieczór mogę rozciągnąć się na rozłożonym przy kaloryferze kocu i z podłączonymi do laptopa słuchawkami miąć w myślach pościel razem z Holy Other. Moja bezludna wyspa, wokół której niezmiennie dryfują aktualnie czytane książki i magazyny kulinarne. Moje miejsce, w którym nic nie muszę. Nie muszę myśleć o coraz mniej sensownej, acz coraz lepiej płatnej pracy, nie muszę martwić się o rzeczy, które dopiero się wydarzą, nie muszę zastanawiać się, czy... 

Mogę. Mogę zatopić się w oplatających i zmysłowych dźwiękach witch house. Doznania ograniczone do odczuwania ciepła przenikającego przez materiał bluzki wywołują przyjemny spokój, który poznaję na nowo, jak długo niewidzianego przyjaciela. Dryfowałam po morzu na dmuchanym materacu, gapiąc się w sufit ze łzami w oczach. Z jakiegoś powodu nie chcesz tego odpuścić - powiedziała.

Moja wyspa jest teraz nieruchoma. Stały ląd co najwyżej zmienia swój krajobraz pod wpływem fal okresowo wdzierających się w jego wnętrze. Mogę leżeć i wsłuchiwać się w rytm. Mogę śnić o odległych archipelagach. Można mnie na tym przyłapać...