sobota, 28 lipca 2012

Miłe zło

Koniec urlopu. Powrót do pracy. Miło. Kilka towarzyskich odwiedzin. "Nareszcie wróciłaś". Telefon kierownika. "Przyjdź do mnie, pogadamy". Przychodzę. Gadamy. "Taka uczciwa. Rzetelna do bólu". Miło. Normalnie. "Przyjdź jak pogadasz z dyrektorem". Wizyta u dyrektora. Długa kolejka. Miłe sekretarki. Ważna sprawa. Bluzka z zebrą. Letni look. Powinnam mieć koszulę. Może łososiowy błyszczyk doda mi splendoru? Dodaje. Miły dyrektor. Ważna sprawa przechodzi w pogawędkę. Dziś i tak nie podejmie decyzji. "A-hi-hi". "Absurdalne". "Dokładnie tak, jak pani mówi". Wchodzę w to. Zależy mi na decyzji. Żarciki. Anegdotki. "Dziękuję. Do widzenia". Wychodzę. Czekam na decyzję. Koleżance odmówił. Znowu do kierownika. Lubię go. Lubimy się. U mnie ma 3. "Przystojny diabeł". Miłe słowa. O bardzo dobrej opinii. Słuszna zjeba za dylemat, czy mówić koleżance. Praca. Dużo pracy. Chcę dużo pracy. "Może zaniosę to za ciebie". "To ja pójdę". "Będę za chwilę". Czas mija szybko. Czasu nie ma. Tak właśnie chcę.

Przez chwilę myślę: "A może wcale nie jest tak źle? Może przesadzam, pierdolę? Ludzie mili. Kierownik normalny, pochwalny, przychylny. Może nawet dyrektor pójdzie mi na rękę, choć stanowiłoby to precedens". I łapię się na tym, że jak taka dziwka sprzedajna... Bo jak miło i dobrze, to już myślę, że mogłabym zostać. Ułożyć się wygodnie w ciepłym kąciku i sączyć herbatkę do emerytury. A praca przecież nadal tak samo dogłębnie i bezgranicznie bezsensowna. Przez 8 godzin przekładam kamienie z jednego stosu na drugi i z powrotem. Tylko że w miłej atmosferze. O nie... nie pozwolę. Ni chuja. Miłe nie uśpi mojej frustracji. Ta groźna zaraza nie zalęgnie się w moich flakach. Już nigdy więcej "nie jest tak źle", nigdy więcej "inni mają gorzej". Połykasz takie pocieszacze jak leki uspokajające i nawet nie wiesz kiedy zżerają ci wnętrzności zostawiając po sobie jedynie pustą przestrzeń. Za dobrze to znam.

A teraz grzecznie oddalę się, gdyż różowy kolor ścian w tej obcej mi sypialni, zaczyna mi się co raz bardziej podobać... W następnym odcinku kolejne nieszczęścia o poranku.

piątek, 20 lipca 2012

Nie zasypiaj na Batmanie

Urlop daje ten komfort, że nawet po wyjątkowo niespokojnej nocy, mogę nad ranem włączyć sobie jakiś średni film licząc, że chociaż ten mnie zmęczy i w końcu zasnę. Dziś padło na Batmana. Jak to możliwe, że nic nie pamiętam z filmów, które oglądałam w przeszłości nawet kilka razy? Zasnęłam dopiero w drugiej połowie filmu i przyśniło mi się takie oto zakończenie:

Dżoker, Kim i Batman stoją na dachu wieżowca. Dżoker tak załatwia Batmana i Kim, że oboje wiszą zaplątani w jakieś sznurki, a pod nimi oczywiście kilometry do najbliższej powierzchni płaskiej. Kim, żeby ratować siebie, uzgadnia bez słów z Batmanem, że go odetnie od tych linek, bo jak on poleci i umrze, to może ona się uratuje. Potem Kim przecina liny i Batman leci w dół. Oczywiście, choć jest to dramatyczna chwila jego śmierci, wszyscy wiedzą, że jakoś cudem przeżyje i powróci w kolejnej części. Kim wisi sama. Potem kamera pokazuje chodnik przy tym wieżowcu, na który znienacka ląduje ciało Kim pozbawione głowy (yyy... 2 dni temu oglądałam Jeźdźca bez głowy...). Dżoker ją jednak dorwał, rozerwał, obciął głowę, zabił i zrzucił. Po krótkiej chwili na chodniku ląduje także głowa Kim, ale w taki sposób, że układa się prawie na swoje miejsce tak, że niby z daleka wygląda, jakby wszystko było ok. Dopiero jak się dobrze przyjrzeć to widać, że Kim nie żyje i ma odciętą głowę. Mylące było to, że ta jej oderwana głowa ciągle łkała i płakała. 

I takie spanie.

wtorek, 17 lipca 2012

Na co komu blog?


Mam kilka teorii wyjaśniających chęć posiadania bloga kulinarnego. Po pierwsze, wypływa ona z pragnienia uwiecznienia najbardziej nietrwałej sztuki, jaką jest kuchnia. Tak o gotowaniu przynajmniej pisał Bourdain, rozpaczając nad ulotnością przygotowywanych dań i ich lichym przeznaczeniem, jakim jest zniszczenie, destrukcja, pożarcie. Rejestrując ugotowane posiłki czy upieczone dania, przynajmniej będę mogła zatrzymać wspomnienie na fotografii, po cichu licząc, że za kilka lat przywoła ona ten smak, zapach, wrażenia. Po drugie, teraz to doskonale czuję, ja muszę, naprawdę muszę coś tworzyć, choćby wartość tego była wysoce dyskusyjna. Nie o to chodzi. Może kiedyś zacznę dbać o język, może nawet zainstaluję fotoszopa. Może odkryję, że jednak lepiej wyrażam siebie poprzez szydełkowanie albo fantazyjne strzyżenie psów. Dziś moje możliwości ekspresji ograniczają się głównie do pisania i gotowania, i tyle wystarczy do prowadzenia bloga kulinarnego. Dodatkowo mam nowy aparat, chyba fajny, nie znam się jeszcze. Wertuję podręczniki o fotografowaniu, bo chciałabym robić porządne zdjęcia. Może się nauczę. Za cel stawiam sobie znalezienie własnego stylu w fotografii kulinarnej. Mogłabym na przykład fotografować jedzenie z podskoku, starając się o uzyskanie niepowtarzalnego dla innych efektu. Albo zrobić serię zdjęć "żarcie w ruchu", fotografując sernik w locie. Dostrzegam sporo możliwości. W filmie Wierność bohaterka, fotograf, robi zdjęcia hokeistom w trakcie meczu, biegając wokół lodowiska i robiąc przypadkowe ujęcia, które w efekcie są jedynie rozmazanymi plamami. Uznano je za wyjątkowe i genialne. Więc dlaczego nie sernik? A potem ona idzie do szatni, i tam stoi hokeista, i... aj, ajaj, zbaczam z tematu jak organik. Po czwarte, już od jakiegoś czasu jestem do tego zachęcana. Po piąte, kiedy ktoś zapyta mnie o przepis, będę mogła go odesłać do Mojego Bloga Kulinarnego, a to brzmi całkiem fajnie. Po szóste, chciałam wypróbować wordpressa. Niestety obecnie robię to w formie biglejm, korzystając z łatwiejszej w obsłudze opcji (wordpress.com), która jest darmowa i pozwala ominąć takie kwestie jak hosting czy domena. Niestety ma ograniczone możliwości i po dwóch dniach znam już wszystkie opcje. Jednak jest to mimo wszystko przepaść do bloggera. Jeśli tylko blog przeżyje kilka miesięcy, spróbuję z wordpress.org. Wyższa szkoła jazdy, ale to jest ten szósty powód - ja to lubię. 

Tyle z powodów pobocznych. Nadal jedynym najprawdziwszym jest potrzeba zajęcia czymś głowy, żeby stale nie myśleć o tym samym. Rano, w sklepie, gotując, oglądając film, w przymierzalni, leżąc na Słońcu, pijąc piwo, wieczorem, jak pada deszcz, jak mi się herbata wylewa, po północy, w pociągu, nawet teraz. Co zrobić, taka cena. Maszeruj albo zdychaj - jak mawiają.

sobota, 14 lipca 2012

Jaranie

AAAAAAAAaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaA AAAA AAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!

Taka podjara może oznaczać tylko jedno - moje nowe dziecko jest w drodze! Już tuż tuż, czai się u ujścia wadżajny. Niestety podjara ma jest na tyle świeża, że powoduje wymieszanie słowotoku ze ślinotokiem, co ostatecznie przyjmuje postać objawów zbliżonych do padaczki poalkoholowej, więc dziś więcej nie napiszę. Muszę uspokoić trzewia, a także upewnić się, że podjara jest stanem trwałym wywołującym zaangażowanie, a nie jedynie kolejnym boskim dzieckiem, które urodzę i pozostawię w wersalce, żeby zdechło z głodu. Czas pokaże. Póki co... piwo! 

Gdzie moje piwo, się pytam!

wtorek, 10 lipca 2012

Urlop


Urlop. Niespodziewana wiadomość o wspólnym wyjeździe na kilka dni tak bardzo mnie ucieszyła, że w chwilę spakowałam dwie walizki i zorganizowałam plan podróży. Zdążyłam także umyć głowę, wysuszyć ją, po raz piąty tego dnia przesłuchać The Peel Sessions, uzupełnić walizkę o dodatkową parę butów i sweter (bo nigdy nie wiadomo…) oraz dać upust mojej radości z podróży na blogu, załączając dwa flamingi. Czy to tylko wyobraźnia, czy też jednak tkanina bluzki była zbyt luźna i prześwitująca, ptaszyska przepędziłam tam, gdzie ich miejsce. (A gdzie ich miejsce?). W trakcie 14 godzin wakacji z PKP tylko dwa punkty podróży mogę uznać za przyjemne – nocny głos z oddali oraz zakupy na warszawskich stoiskach ze starymi gazetami. Znalazłam nieaktualne „Kuchnie, a także, ku uciesze graniczącej z orgazmem w wyobraźni – brytyjskie „Olive”, hołdujące kuchni śródziemnomorskiej. Wow! Reszta drogi minęła nam przy akompaniamencie moich wzdechów, ochów, uchów, mmmmmów i soczystych zachwytów nad kolejnymi stronami z kulinarnymi cudami.

- - - 

Urlop. Upiekłam Calzone dla wszystkich głodnych i spoconych. Obca kuchnia była dla mnie wyjątkowo przyjazna, udostępniając wszelkie niezbędne produkty i gadżety. Aby przygotować 4 Kalcone zebrałam:
  • 450 g mąki pszennej chlebowej
  • łyżeczkę soli
  • 7 g suchych drożdży
  • szklankę mleka o temperaturze pokojowej
  • 2 łyżki oliwy z oliwek

A potem się okazało, że tych pierogów ma wyjść 7. Do dużej miski wsypałam mąkę, sól i wymieszałam z drożdżami, by potem zrobić na środku wzorcowy dołek i wlać mleko z oliwą. Wstępnie połączyłam składniki i nieskładną kulę wyłożyłam na stolnicę. Ciasto drożdżowe na Calzone z kilograma mąki zagniata się pół godziny. Jedynym, co pomogło mi wytrwać w przygniatającym upale, była moja wyobraźnia. Po kilku ciężkich chwilach poczułam, że to jak masowanie ciała upragnionego mężczyzny. Ugniatałam ciasto, jakby to były jego mięśnie. Uciskałam, rozcierałam, ugniatałam na wszelkie strony aż powstała gładka i elastyczna masa. Polałam dłonie oliwą i dokładnie rozsmarowałam ją na ulepionej z ciasta kuli, głaszcząc delikatnie. Miskę z ciastem przykryłam ściereczką i odłożyłam na 1,5 godziny w ciepłe, wolne od przeciągów miejsce. Potem wystarczyło tylko podzielić na kilka części i każdą kulkę rozwałkować na ok. 20 cm cienkie placki, wyłożyć przygotowany wcześniej farsz, ładnie zawinąć brzegi, posmarować rozbełtanym jajkiem i umieścić w piekarniku na 25 minut, w temperaturze 200 st. Calzone można wypełnić czym tylko się lubi; włożyć ulubione dodatki do pizzy i posypać utartym serem. Moje Calzone wypełniło się obrazami ciała.

- - - 

Urlop. Malutki, ukryty w dolinie domek nad niedostępnym dla innych ludzi jeziorem wydał się idealnym miejscem na spędzenie czasu w upalny dzień. Woda była przyjemnie chłodna i nieprawdopodobnie czysta. W wysokiej trawie ułożyłam koc i schowałam się przed światem. Położyłam się i pozwoliłam ciału doświadczać przyjemności płynącej z rozgrzewania skóry i wnikania ciepła do krwioobiegu. W końcu przyszło. Upragnione ukojenie. Na chwilę uwolniło od oswojonego już smutku. Potem był już tylko cudowny odpoczynek i wspólne przyjemności. Miłe tu-i-teraz. Dzięki temu miłemu zmniejszyła się liczba zaniepokojonych pytań o moje samopoczucie, wzrosły statystyki w kolumnach "uśmiech" oraz "udział w rozmowach towarzyskich", a przy okazji opalenizna dodała kilka punktów PR*, które wykorzystam, jeśli nagle dojdzie do zagłady nuklearnej, a w postapokaliptycznym świecie za kawałek Calzone trzeba będzie płacić ciałem.


* PPR - Punkty Potencjalnego Ruchania

wtorek, 3 lipca 2012

Ukojenia...


Jadę deptać zimny i mokry piasek, od którego zapewne dostanę zapalenia pęcherza. Jak wrócę, to napiszę. Jak nie napiszę, to może nie wrócę.
- - -

Urlop. Od ponad miesiąca za gęstymi, ciemnymi chmurami co dzień czai się deszcz. Zazwyczaj nie pada; chyba tylko dlatego, żeby jeszcze bardziej wkurwić człowieka. Błagalnie wypatruję Słońca, w którym pokładam nadzieję na ukojenie. Ciepły piasek, przyjemny szum morza i monotonny błękit horyzontu zawsze błogo uspokajały. Poczekam... Do tego czasu ukojenie da mi delikatność The XX.
Tymczasem w znajomych, choć obcych ścianach zachodzi typowa transformacja fazy snu i czuwania. Najpierw będę się budzić przed czwartą, by potem przed czwartą zasypiać. Tuż po trzeciej, w nocnej ciszy i ciemności trudno uniknąć myślenia, więc jeszcze przed świtem cichutko zabieram poduszkę, by powędrować z nią do salonu. Wtulam się w czerwony fotel i zajmuję głowę filmami. Jeszcze przed 7:00 dzielny Mark Łolberg ratuje tępawą rasę ludzką przed zagładą ze strony armii gadających, latających małp. Brawo Marku. Durny, durny scenariusz.
W czasie wolnym staram się dbać. O dom, o mężczyznę, o jedzenie; o siebie też, wyjątkowo. Dbam o ranę, żeby się nie paprała. Nie zawsze potrafię. Dbam o głowę tłumacząc sobie w mądry sposób, że to nieszczęście moje wynikające z frustracji życia codziennego jest mi potrzebne, bo zasila baterie. Bez tego paliwa moje silniki by nie ruszyły. Takie mądrostki sobie wpajam, jak mantrę. Jeszcze trochę i zaczną się rymować. Jak staną się śpiewne, będę mogła je nucić nawet pod prysznicem.

Zmarnowane tyle czasu,
jednak wyjście jest z impasu:
zapierdalaj do roboty
i wylewaj siódme poty,
zamiast żale, łzy i bóle,
po chuj ci to, tak w ogóle?

P. S. Nie potrafię powiedzieć, w którym momencie flow jest otwartym blogiem, w którym zapiskami, a w którym wiadomością. Tym bardziej zadziwia mnie użytkownik, który wczoraj w środku nocy z determinacją misjonarza przeczytał każdy po kolei umieszczony przeze mnie post. Gdybym miała zgadywać, z jakiego powodu robi się takie rzeczy w wolnym czasie, obstawiałabym masturbację.