niedziela, 13 listopada 2011

Do Twojej wiadomości, Świnio



Do upieczenia ciasta zainspirowało mnie wczoraj kolejne romantyczne wyznanie Niemęża. Przed godziną dziewiątą rano nasze drogi rozchodziły się – jego w kierunku pracy, moja w stronę łazienki i prysznica.

- Zamkniesz mnie jak będziesz wychodził?
- Zamknę. W komórce. Na młotki.

I uciekł.

Oto ciasto z malinką. Z Hendrixem piekłam. Doświadczony Jimi krzyknął tylko „Foxy Lady”, a ja już w pełnej gotowości z wszystkimi składnikami w kuchni przygotowania rozpoczęłam. Od wyjęcia malinek z zamrażarki zaczęłam. Maliny prawdziwe, działkowe, od sąsiada ukradzione. Kradła mama, kradł niemąż, kradł brat. Tylko tata nie kradł malin, bo akurat u drugiego sąsiada kradł jabłka z drzewa. Całą rodzinę namówiłam do złego! Zło zaś zrodziło tym razem dobro w postaci maślankowego placuszka z malinsami. Ciasto, które tak jak ja, rodzi się z defektem. Zawsze wygląda jak jebany niewyrośnięty zakalec. A on taki ma być po prostu. Taki jego plan genetyczny, takie przeznaczenie, taka karma niska.



Do Twojej wiadomości - takiego ciasta, Świnio, nie dostaniesz. Bo nie dla Ciebie. Kurom dam, żeby potem srały nim gdzie popadnie.

Dlaczego ja to znoszę? A z pytaniem tym do listy tęsknot dorzucam to coś, czego nie znajdę w komórce na młotki.

sobota, 12 listopada 2011

To, co tu-i-teraz

Dzisiaj będzie trochę o tęsknocie, bo tęsknota mnie dopadła kilka dni temu i spokoju dać nie chce. Tęsknota moja ma charakter uogólniony i konkretny zarazem, bo tęsknię do określonych osób, miejsc, chwil, a jest ich tak wiele, że wszystkie zlały się w jedną pochłaniającą nostalgię.

Tęsknię za wiosną w Toskanii. Za porankiem w jednym z Rajów-Na-Ziemi, agroturystyce Olivetello położonej na toskańskich wzgórzach. To prawda, że latem we Włoszech można oszaleć ze szczęścia kąpiąc się nago w słonym morzu i w tej samej chwili podziwiając potężne Apeniny położone na wyciągnięcie ręki. Jednak Toskania najpiękniejsza jest wiosną. Z każdej strony otacza cię soczysta, szokująca zieleń. Dni są ciepłe, ale nie upalne. Turyści dopiero rezerwują online miejsca w hotelach, więc na florenckim Piazza del Duomo wieczorem spokojnie znajdziesz miejsce na schodach, aby napić się czerwonego wina i podziwiać monumentalną katedrę Santa Maria del Fiore. Cascina wciąga niekończącym się tunelem straganów z niebiańskimi przysmakami. Tylko wiosną możesz na cztery godziny utknąć na pchlim targu, który raz do roku rozstawia się na placu przy cytadeli, gdzie z rąk zniewalająco przystojnego Włocha kupisz przepiękny pomarańczowy wazon za 4 euro. Tęsknię za wiosną w Toskanii.

Tęsknię za letnim wylegiwaniem się w hamaku na działce rodziców. Za niezapomnianą sceną, w której ja rozwalona w hamaku i brat robiący za parobka bujającego hamak w regularnych odstępach czasu kontemplujemy słuszność bytu. Tą sceną przerwaną przez Mamunię, która z rozpędem wkroczyła w naszą medytację oznajmując: „Nudzi wam się? Macie piłkę, ponapierdalajcie sobie”. Rozumiecie jak to jest z tymi dziećmi lekko zwichniętych rodziców…

Tęsknie za wesołym miasteczkiem, na które zabierał mnie tata. Za zamęczaniem dziadka grą w karty, rzucaniem w niego miśkami z fortecy zrobionej z prześcieradła i wszelkimi dziecięcymi pomysłami na zabawę, które zawsze bez sprzeciwu realizował. Tęsknię za czasami młodzieńczego niepokoju – silnego, ale w gruncie rzeczy niewinnego, bo abstrakcyjnego. Za starym domem na wsi. Za smakiem pierwszej nastoletniej miłości. Za przygodą z teatrem, który nauczył obserwować i nadawać znaczenie. Za akademickim żywotem obfitym w noce spędzone na radowaniu się i poranki na dochodzeniu do siebie. Tęsknię za Miastem, "Miastem Zjebów i Zieleni", za opcjami na spędzanie wolnego czasu, za ulubioną kawiarnią, kinem, koncertami, ósemkami, za tym bardzo mocno tęsknię. Tęsknię za chwilami, uczuciami, wrażeniami. Tęsknię za miejscami, obrazami, smakami. Tęsknię za ludźmi. Za Nią i za Nim. Za tymi wszystkimi, z którymi dzieliłam się czymś więcej niż codziennym uśmiechem i pogodnym nastawieniem do życia. Lista tęsknot jest bardzo długa.

W nostalgii mojej zastanawiam się czy za kilka lat będę tęsknić za tą chwilą, za tym co teraz wypełnia mój świat. Będę mogła wtedy tęsknić za dzisiejszym romantycznym wyznaniem niemęża, który oznajmił, że na partnerkę wybrał mnie metodą „na warzywniak” – zanim towar kupisz, musisz go obmacać i w tym samym zdaniu zaznaczam, że śpisz na balkonie i sam sobie gotujesz jutro obiad.

Może to będzie ten moment, w którym w ciągu kilku minut powstał ten blog? To uczucie „powrotu do żywych”, które towarzyszy mi od niedawna i przywraca mi świat pełen muzyki i słowa. Za „momentem w Korsarzu”, ju noł, za wieloma, wieloma…

Tak sobie myślę, że z perspektywy tęsknoty za teraźniejszością, trochę mi szczęśliwiej z tym co tu-i-teraz. Wiele za mną, ale tak samo wiele przede mną. Więc zostawiam teraz to wszystko, co było. Nie wyrzucam tylko delikatnie odkładam na półkę z ulubionymi książkami. Wolę cieszyć się z całego serca tym, co mam teraz, żeby móc za tym tęsknić za kilka lat.

środa, 9 listopada 2011

Bóg Rzeczy Małych

„(…) tajemnica Wielkich Opowieści polega na braku tajemnic. Wielkie Opowieści to te, które już słyszałeś i chcesz usłyszeć ponownie. Te, do których możesz zawitać w dowolnym momencie i czuć się w nich swojsko. Nie zwodzą dreszczykami i karkołomnymi zakończeniami. Nie zaskakują nieprzewidzianym. Są równie znajome jak dom, w którym mieszkasz. Albo zapach skóry kochanka. Wiesz, jak się zakończą, lecz słuchasz tak, jakbyś nie wiedział. Tak samo, jak wiesz, że kiedyś umrzesz, lecz żyjesz tak, jakbyś miał żyć wiecznie. W Wielkich Opowieściach wiadomo, kto przeżyje, kto umrze, kto znajdzie miłość, kto nie znajdzie. A jednak chcesz dowiedzieć się jeszcze raz. To jest ich tajemnica i ich magia.”
Arundhati Roy, "Bóg Rzeczy Małych"

Wcale mi nie milej. Przyszłam na świat z defektem, jak porysowana płyta, której nie można odtworzyć. 

Przyglądam się wszystkiemu, co się pojawia. Nazywam, co nie pozwala mi zapomnieć. W moich Opowieściach szukam znaczenia, które w jednej chwili pozbawia mnie sensu. Po to jedynie, by żyć tym, co prawdziwe. Widzieć świat takim, jaki jest. Widzieć siebie taką, jaką jestem. Czasami chciałabym włączyć „delete”, usunąć dane z dysku. Wyrwać zapisane kartki. Na chwilę do kosza wrzucić na brudne pranie. Na brudne majtki, na koszulkę potem przesiąkniętą.  

Są opowieści, które nie mają tajemnic. W pewien sposób dążą do ustalonego końca, z biegiem czasu nieuchronnie wypełniając przygotowane rozdziały. Moja do nich nie należy.

Shift+Del


Są w moim komputerze pewne foldersy, do których zaglądam tylko po to, by nie dostać kolejnego opierdolsu od mojego Chomika za usunięcie jakichś ekstra ważnych danych. Mój numer popisowy to usuwanie sejwów do gier. No nic na to nie poradzę, że psy takie niepozorne, no… Za usunięcie sejwów do Limbo musiałam tydzień krzyżem leżeć. Odwróconym. Stygmatami do zimnej podłogi. Toteż nauczona doświadczeniem przypominanym mi przez wzorki paneli odbite na moim licu, tym razem Shift+Del poprzedzony został upewnieniem się. Bo: „Upewnij się najpierw, kurwa”, jak mawiają chomiki. 

I tak oto znalazłam TO! A to, to po prostu wypracowanie przeze mnie popełnione na studiach. Na zajęcia z języków obcych. Miałam najlepszą ticzer ever. Krejzi psajko, miss Dżołana. Postanawiam zatem właśnie, że przed Shift+Del podzielę się nim. Bo lubię je. Bo miss Dżołanę lubiłam.

Bo napisać najpierw chciałam o moim poczuciu bycia bezużyteczną, ale za bardzo się nie wyspałam tej nocy. Za bardzo ta noc creepy była. Za bardzo myślałam znowu. Więc myśli te postanowiłam dziś Shift+Del, by grunt pod nogami odzyskać. Podłogę z paneli poczuć pod stopami.

Temat mojego story brzmiał tak: 

„Women are from Venus and men from Mars – so how and when do we meet?”

Intergalactic gravity of heavenly bodies i.e. about the miracles of cosmic gravitation


INTRODUCTION

To him:

Why must I tell her at least seventeen times she looks wonderful in this something on her head what she’s called a hat?
Why when she tells me she’ll be ready in10 minutes I know I can sit at leisure in front of TV, turn on a chess tournament and even manage to find out who wins the competition?
Why is it so important that her shoes are green peasy, NOT green!
Why does this shopping last so long?
When does this shopping end?
Why are there so many shops here?!
WHERE IS THE EXIT???!!!

To her:

Why does he never guess at telling me something nice, for example about how I look in my new hat?
How does it happen he can spend in front of TV half a day watching some boring sport competitions?
Why doesn’t he distinguish green peasy from green?
Why does he wrinkle when I tell him that we are going shopping today?
Why does he turn red after the first hour?
Why does he bite his nails after the second hour?
Why does he knock his head in the walls after the third hour? It’s just a beginning…

 
PART ONE – Not alone in the space

If you have ever considered what at least four of these questions mean for you it means it’s high time to make you aware of the fact you belong to the race which dwells one of the mental planets – Venus or Mars and a target of your meditations is so-called U.F.O. – Unidentified Fabulous Object. Of course it’s impossible to make a mistake in membership of the race because they differ from each other as much as many light years you will need to cover a distance differentiating those planets. These differences are evident on almost every surface from appearance, the most frequent topic that is taken up, through the amount of distinguished colours, to the way of reaction to the word “shopping”. Venusians are said to be a more emotional, irrational and unpredictable race. Word-flood is a characteristic feature; they can talk hours and hours about such sophisticated things like: nail polishes, a new friend’s hair style and the last purchase of your neighbour. They believe that two plus two equals five when they start to cry and give you a row. Martians are rather less emotional and more rational. Their main attribute is physical strength which they try to show at every step. They rather don’t sin in finesse when they try to describe their thoughts or feelings. In the kitchen they are like a bull in a china shop.
These aren’t even distinct planets – these are distinct galaxies!!!

PART TWO – So how and when do we meet???!!!

How and when? It’s very simple… WE DO NOT LIVE IN SEPARATE WORLDS. It’s a myth, simplified patterns which were created to make our orientation in reality easier. Stereotypes like this save our time on thinking. “She’s so irrational – a typical woman” or “He’s always imitating a macho – a typical man” – this typicality exists only in our minds. Do you want to know what is the most clever saying regarding differentiating people in a variety of categories? I’ll tell you: “People are divided into two categories: those who divide people into two categories and those who don’t do this”.
But if we really live in one world, why is it sometimes so hard to understand each other and reach an agreement? In fact there are many differences between us but first and foremost, they don’t only concern gender. However, what regards gender and everything what it brings – try to look at it in this way: we live in one planet but this planet has two different poles. Everybody knows that poles’ nature is attraction...

Napiszę też, co Dżołana mi odpisała za pomocą poczty jemejl. Bo to takie miłe było. A dziś miłego potrzebuję jak psa. Bo w nocy źle spałam.


That is one of the funniest students’ stories I have received lately. Thank you for making my teacher’s chores more interesting. If you like writing (as it seems) and you’d like to write something else in English (on the topic of your choice), please do, and I will read and correct it. I think your English may benefit from it.

Troszkę mi się milej zrobiło. Zapewne nie na długo.

piątek, 4 listopada 2011

Dieta CUD

 
Dzisiejszy poranek rozpoczęłam od tak zwanego lekkiego „zdezo” lub, jak kto woli, od wewnętrznego „what a fuck?”. Otóż wstaję sobie rano do łazienki, szczotka-pasta-mydło-ciepła-woda, otwieram drzwi, a tu waga sobie stoi. Troszkę się przelękłam, nie powiem. Nie żeby urządzenie to kiedykolwiek było moim zaciekłym wrogiem, ale to zawsze taki dreszczyk emocji, taki shot adrenaliny, taki rolerkoster, że miałam wątpliwości, czy nie zaburzy to mojej gospodarki hormonalnej, jeśli wejdę nań tak z rana. Pomyślałam sobie jednak, że do odważnych świat należy. Stoję tak, waham się, jedną nogę stawiam, jedno oko zamykam. Otuchy sobie dodaję myśląc, że lękliwe cipki wychodzą za księgowych i myśl ta ostatecznie pcha mnie ku drugiej stronie. I wtedy pojawia się wspomniane „what-a-fuck”. „?”. Okazuje się, że ostatni miesiąc pozbawił mnie 5 kilogramów mojego ciała. 5 kilo! Pierwsza myśl: „Ufff… Całe szczęście, że z cycków nie zeszło”.

I ja się zapytuję: „Jak to?”. Kto mi je zabrał? Jakie chamy, w nocy przyszli, odessali… bez pytania. Przecież od lat stosują tę samą dietę, czyli dietę CUD, która ma tylko jedną tajemną recepturę – żresz, co chcesz, a jak schudniesz, to będzie cud. Te wszystkie słodkości, te sery tłuściochy, makarony, tarty o 23:00 i wróg publiczny numer jeden – śmietana, bez której życia nie ma, szczęścia nie ma, sosu dobrego nie ma. Bo jogurtu naturalnego nienawidzę jak psa. Nie zaczęłam też uprawiać nagle żadnego wyczynowego sportu, wyczynowego seksu, „wyczynowej jazdy samochodem czinkłeczento”. Cóż zatem takiego się stało, że jest mnie o ten malutki kawałeczek mniej na świecie?

Powiem Wam, co się stało, bo świnią nie jestem. Powiem Wam, bo taka już jestem wspaniałomyślna, że dzielę się wiedzą, dzielę się doświadczeniem, dzielę się sobą się dzielę. Otóż, po dłuższym namyśle, po dłuższej analizie, po dłuższej syntezie, po dłuższych i szczuplejszych nogach, doszłam do wniosku, że tajemnym sekretem opadania z wagi są…

… niepokoje egzystencjalne! Tak! TAK!!! To takie proste! I wcale nie trzeba palić na stosie ciasta czekoladowego z wisienką, nie trzeba pocić się jak świnia w siłowni, robić 10 basenów na jednym wdechu, biegać po parku jak zboczeniec. Wystarczy zwykły lęk. Lęk na całe zło nadwagi. Lęki z rana jak śmietana! Opracowałam zatem mały pomocnik dla Was, żebyście też chudły, świnie. Opracowanie jest nierzetelne, nieempiryczne, nie-takie.  Polecam. I tak:

  1. Lęk przed śmiercią – podskórny tylko 2 kg, uświadomiony aż 10 kg,
  2. Organiczna frustracja – 3 kg,
  3. Głupie dziecko – 2 kg,
  4. Głupi mąż – 3 kg,
  5. Chujowa praca – 2,5 kg,
  6. Romans – 5,5 kg, (chyba, że z kucharzem, wtedy przejebane),
  7. Chroniczne poczucie pustki – 6 kg,
  8. Brak sensu – 8 kg,
  9. Śmierć bliskiej osoby – 12 kg,
  10. Śmierć psa – 15 kg,
  11. And so on…
Także brać się za siebie, tłuścioszki. Brać i bać!