piątek, 4 listopada 2011

Dieta CUD

 
Dzisiejszy poranek rozpoczęłam od tak zwanego lekkiego „zdezo” lub, jak kto woli, od wewnętrznego „what a fuck?”. Otóż wstaję sobie rano do łazienki, szczotka-pasta-mydło-ciepła-woda, otwieram drzwi, a tu waga sobie stoi. Troszkę się przelękłam, nie powiem. Nie żeby urządzenie to kiedykolwiek było moim zaciekłym wrogiem, ale to zawsze taki dreszczyk emocji, taki shot adrenaliny, taki rolerkoster, że miałam wątpliwości, czy nie zaburzy to mojej gospodarki hormonalnej, jeśli wejdę nań tak z rana. Pomyślałam sobie jednak, że do odważnych świat należy. Stoję tak, waham się, jedną nogę stawiam, jedno oko zamykam. Otuchy sobie dodaję myśląc, że lękliwe cipki wychodzą za księgowych i myśl ta ostatecznie pcha mnie ku drugiej stronie. I wtedy pojawia się wspomniane „what-a-fuck”. „?”. Okazuje się, że ostatni miesiąc pozbawił mnie 5 kilogramów mojego ciała. 5 kilo! Pierwsza myśl: „Ufff… Całe szczęście, że z cycków nie zeszło”.

I ja się zapytuję: „Jak to?”. Kto mi je zabrał? Jakie chamy, w nocy przyszli, odessali… bez pytania. Przecież od lat stosują tę samą dietę, czyli dietę CUD, która ma tylko jedną tajemną recepturę – żresz, co chcesz, a jak schudniesz, to będzie cud. Te wszystkie słodkości, te sery tłuściochy, makarony, tarty o 23:00 i wróg publiczny numer jeden – śmietana, bez której życia nie ma, szczęścia nie ma, sosu dobrego nie ma. Bo jogurtu naturalnego nienawidzę jak psa. Nie zaczęłam też uprawiać nagle żadnego wyczynowego sportu, wyczynowego seksu, „wyczynowej jazdy samochodem czinkłeczento”. Cóż zatem takiego się stało, że jest mnie o ten malutki kawałeczek mniej na świecie?

Powiem Wam, co się stało, bo świnią nie jestem. Powiem Wam, bo taka już jestem wspaniałomyślna, że dzielę się wiedzą, dzielę się doświadczeniem, dzielę się sobą się dzielę. Otóż, po dłuższym namyśle, po dłuższej analizie, po dłuższej syntezie, po dłuższych i szczuplejszych nogach, doszłam do wniosku, że tajemnym sekretem opadania z wagi są…

… niepokoje egzystencjalne! Tak! TAK!!! To takie proste! I wcale nie trzeba palić na stosie ciasta czekoladowego z wisienką, nie trzeba pocić się jak świnia w siłowni, robić 10 basenów na jednym wdechu, biegać po parku jak zboczeniec. Wystarczy zwykły lęk. Lęk na całe zło nadwagi. Lęki z rana jak śmietana! Opracowałam zatem mały pomocnik dla Was, żebyście też chudły, świnie. Opracowanie jest nierzetelne, nieempiryczne, nie-takie.  Polecam. I tak:

  1. Lęk przed śmiercią – podskórny tylko 2 kg, uświadomiony aż 10 kg,
  2. Organiczna frustracja – 3 kg,
  3. Głupie dziecko – 2 kg,
  4. Głupi mąż – 3 kg,
  5. Chujowa praca – 2,5 kg,
  6. Romans – 5,5 kg, (chyba, że z kucharzem, wtedy przejebane),
  7. Chroniczne poczucie pustki – 6 kg,
  8. Brak sensu – 8 kg,
  9. Śmierć bliskiej osoby – 12 kg,
  10. Śmierć psa – 15 kg,
  11. And so on…
Także brać się za siebie, tłuścioszki. Brać i bać!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz