środa, 26 grudnia 2012

Trochę smutny

- Dziewięć lat razem. Świat się dla niej skończył... - powiedziała, na chwilę zatrzymując oddech. Stała przy drzwiach wystraszona i nasłuchiwała, czekając na dźwięk, ruch - cokolwiek, co uspokoiłoby ją, że za chwilę otworzą się drzwi od łazienki. 

Wychodzi po kilku minutach. Odrętwiała kładzie się do łóżka. Pod opieką brata upija się wódką nalaną do szklanki. Rano była szczęśliwa. Śmiała się opowiadając, jak chodziła po domu z workiem na śmieci założonym na głowę i krzyczała, że jest chodzącym odpadem wtórnym. Pokazywała zdjęcia z wczorajszego wspólnego wypadu na snowboard. Na króciutkim filmiku przez kilka minut próbuje podnieść się ze śniegu i wrócić na stok. "Dasz radę, kochanie" - mówi do niej.

On przyleciał do kraju na Święta. Po kilku spędzonych wspólnie dniach pakuje się, całuje ją na pożegnanie, wychodzi i wsiada w autobus. Wigilię chce spędzić z rodzicami. Umawiają się, że ona dojedzie do niego za kilka dni. Na komputerze zostawia otwartą stronę ze swoją pocztą. Dziesiątki pełnych czułości i tęsknoty maili niezaadresowanych do niej. W trakcie, kiedy je czyta, pojawia się kolejny.

Siedzę przy niej, kiedy klepie się po twarzy krzycząc, że chce się już z tego obudzić. Upada na podłogę w rozpaczy. Czuje się zdeptana, zniszczona. Cała się trzęsie, kiedy ją przytulam. Układa puzzle z pozornie nieistotnych sytuacji. Nie potrafię...
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Jakimś cudem nadal udaje mi się doświadczać tych Świąt jako wyjątkowych. Tutaj, na krańcach świata, jest inaczej. Rodzina smakoszy chętnie akceptuje moje kulinarne eksperymenty. Piernik zyskał miano "the best ever" i już został zjedzony. Gospodarz poprosił też o "ten sernik, co ostatnio". Miło. Karp, pstrągi i tołpygi wyszły. Straciłam dziewictwo robiąc pierwszy raz makaron. Nafaszerowałam także gigantyczną gęś, która właśnie wylądowała w piekarniku. Kilka pudeł z grami, radość z otrzymanych i ofiarowanych prezentów, liczne filmy na dysku, bogate plany na najbliższe dni aż do Nowego Roku i przez chwilę żyje się jakby łatwiej. Choć w żyłach nadal ten sam brak, a na słuchawkach The Raah Project.

wtorek, 18 grudnia 2012

2012 vs Ya (0:1)

Od wielu dni zbierałam się do opowiedzenia o 2012. Chyba od samego początku wątpiłam w sens podsumowania tego, co się wydarzyło. Tyle razy o tym pisałam; tak dobrze wiadomo kto, z kim, dla kogo i dlaczego... Jednak 2012 to, poza wiadomym, także rok szarpania się ze sobą. Rok samotniczej, nieustannej walki z przez długi czas nierozpoznanym wrogiem. Żeby dla odmiany zacząć  pisać o tym, potrzebowałam wyciszenia. Pustego, hotelowego pokoju. Nocnej lampki. Ciepłej kołdry. Płyty King Creosete'a i Jona Hopkinsa.



Pamiętam, że w Nowy Rok wchodziłam z nieśmiałym poczuciem, że COŚ jest nie tak z moim życiem; nie działa, tak jak powinno; tak, jakbym tego chciała. CZEGOŚ brakowało, COŚ unieszczęśliwiało, blokowało, pogrążało. Coś sprawiało, że w 2011 przez wiele tygodni miałam na słuchawkach jedną płytę, aż wstyd się teraz przyznać jaką. Że książki czytałam z takim zapałem, jak Wyborczą sprzed miesiąca, a filmy zamieniłam na zjadające czas seriale. Wyjaławiałam się doszczętnie. Niby COŚ bym chciała zrobić, a jednak niczego mi się nie chciało. Znacie to? Wiem, że niektórzy znają... 

Nikłe zainteresowanie, zaangażowanie i aktywność, brak chęci, i chęci do chęci, a także zjadające uczucie pustki w zasadzie łatwo byłoby nazwać depresją. Nieprawdaż? Szczęśliwie od tego cały czas stanowczo się odcinałam, czując, że to nie w recepcie na czopki tkwi lekarstwo. 

Początkowo subtelny, "podskórny" niepokój, na początku 2012 przerodził się w rozpaczliwy kryzys i desperackie poszukiwania rozwiązania. Zapewne ogólny klimat emocjonalny tego okresu dopomógł w wywołaniu tego stanu, rozpoczynając jednocześnie wojnę o siebie. (Szarpaninę... bez dramatu...). Potrzebowałam zmiany. Natychmiast! Poszukiwania trwały w atmosferze oskarżeń, wściekłości, żalu, rozpaczy, ukłuć i zakwestionowanych rozmiarów... dziadek Kohut mógłby niejedno powiedzieć na ten temat... 

Z bitwy na gołe pięści wychodzę dziś. Z rozprutą koszulą i śladami juchy na czole, ale cała, gotowa. W gwałtownym poszukiwaniu ulgi łatwo pomylić rekonstrukcję z szybkim zalepianiem dziur dla podtrzymania chybotliwej i kruchej konstrukcji. Żeby naprawiać fundamenty, najpierw wadliwa budowla musi runąć, a to zawsze oznacza groźbę zniszczenia jedynego domu, jaki znamy. Chuj, niech płonie.

Zajadając marcepanka, rozmyślam nad tą miłą iluzją, która mi od zawsze towarzyszy, że ja to kurwa mam kupę szczęścia.

czwartek, 6 grudnia 2012

bardzo poważny post, w którym ani razu nie pojawi się słowo "cipka"

...choć obiecać nie mogę. Mogę z kolei zapewnić, że dziś, choć poważnie, to bez typowego melodramatu. Doszły mnie wczoraj wieści, że Lisa i Brendan planują ponownie dokonać inwazji na moje trzewia, toteż jestem w bardzo dobrym humorze. Jeszcze lepszym będę jutro, jak upoluję bilety do Sopotu. Do Sopotu? No tak wyszło... Zaczniemy od oprawy muzycznej.


Jedna z najczęściej słuchanych w tym roku płyt. Zajebista, świeża, z wielce interesującymi zabiegami językowymi w lirykach. Triangles are my favourite shape, chciałoby się zaśpiewać w chórku do Tessellate. Słuchałam jej wszędzie - w kuchni, w pracy, w renoklijo. Jakbym miała stajnię, to też bym jej tam słuchała. Jedyne, co zgrzyta niczym oszczany przez kota piach między zębami, to klip. Dlatego wklejam wersję ze ślaczkami, bo na oryginał patrzeć nie mogę. Jeżeli zaś Tessellate jeszcze Was nie przekonało, to posłuchajta Fitzpleasure. Na wideło tym razem creepy crump.


Achhhhh, pozazdrościć tym, którzy jeszcze Alt-J nie słyszeli...

Uszy zaspokojone, to teraz czas na podniebienie. Paella z owocami morza. Niemalże z determinacją faszysty poszukiwałam ośmiorniczek. W Mieście-Lidla-i-Biedronki kobity w rybnych patrzyły na mnie co najmniej, jakbym prosiła o bażanta spod lady. A ja po prostu sobie wymarzyłam, że z okazji ósmej rocznicy pożycia, przygotuję ośmiorniczki. "Osiem-ośmiornice" - aż głupio byłoby gotować bigos...

Liczyłam na całe krewetki tygrysie, ośmiorniczki z łbami wielkimi jak stodoła, mule w skorupkach czy ostrygi. Moja wyprawa po złote runo skończyła się na dwóch złotych. Za koszyk. Toteż moją Paellę Kompromisu dedykuję tym, którzy chcą, a ni chuja nie mogą. Jak ja. 

Tyle się napisałam, że już mi się nie chce o tych poważnych. Następnym razem może. No a skoro się rozmyśliłam, to.. cipka cipka cipka.

niedziela, 2 grudnia 2012

Wyspa

Lubię to, że nie muszę...


W niedzielny mroźny wieczór mogę rozciągnąć się na rozłożonym przy kaloryferze kocu i z podłączonymi do laptopa słuchawkami miąć w myślach pościel razem z Holy Other. Moja bezludna wyspa, wokół której niezmiennie dryfują aktualnie czytane książki i magazyny kulinarne. Moje miejsce, w którym nic nie muszę. Nie muszę myśleć o coraz mniej sensownej, acz coraz lepiej płatnej pracy, nie muszę martwić się o rzeczy, które dopiero się wydarzą, nie muszę zastanawiać się, czy... 

Mogę. Mogę zatopić się w oplatających i zmysłowych dźwiękach witch house. Doznania ograniczone do odczuwania ciepła przenikającego przez materiał bluzki wywołują przyjemny spokój, który poznaję na nowo, jak długo niewidzianego przyjaciela. Dryfowałam po morzu na dmuchanym materacu, gapiąc się w sufit ze łzami w oczach. Z jakiegoś powodu nie chcesz tego odpuścić - powiedziała.

Moja wyspa jest teraz nieruchoma. Stały ląd co najwyżej zmienia swój krajobraz pod wpływem fal okresowo wdzierających się w jego wnętrze. Mogę leżeć i wsłuchiwać się w rytm. Mogę śnić o odległych archipelagach. Można mnie na tym przyłapać...

wtorek, 20 listopada 2012

Karczoszki

Ryż z czerwoną soczewicą i kozim serem zjedzony, druga partia wytrawnych muffinek z koziserem, suszonymi pomidorami i oliwkami już w piekarniku, a to oznacza, że teraz mam czas dla siebie i wykorzystam go edukując. Ale po kolei...

Czasami to mi naprawdę wyjdzie w tej kuchni. I tak to lubię bezgranicznie, że aż mogłabym się rozpuścić jak biała czekolada w kąpieli wodnej. Na ten przykład muffiny - jeb, jeb, jeb do miski, coś tam było, że suche osobno, mokre osobne, eee... W lodówie pootwierane słoiczki z suszonymi pomidorami i oliwkami. Pietrucha atakuje z drzwi kuchennych. Koziser na blacie, mąka zawsze w zapasie, oliwa wyciskana własnoręcznie przez Dżiowanniego stoi, maślankę akurat przypadeczkiem kupiłam dla umęczonego siłownią mężczyzny. Co więcej trzeba człowiekowi do odpalenia piekarnika?  

No tak się nagotowałam i najadłam, że chyba edukację przełożę na inny raz. A lekcja bardzo istotna przed nami, gdyż nadszedł czas, żeby rozprawić się z czerstwymi jak suchary zalotami i raz na zawsze ustalić, że z kobietą o ruchaniu to trzeba z klasą...

A karczoszki kuszą...

niedziela, 18 listopada 2012

Njokki

Hmm... Dyniowe gnocchi z masełkiem szałwiowym, zupa z czerwonej soczewicy i kawowe ciasto z dark muscovado. Czy o jedzeniu chcę pisać? Niekoniecznie jest o czym. Gnocchi choć niezłe, nadal daleko w tyle za tymi cudownymi z Olivetello. Za drugim razem spróbuję klasycznie, po bożemu. Zupa jak zupa, zawsze wychodzą zacne. Ciasto... Nie, nie o cieście. Po wyjedzeniu połowy migdałów w mlecznej czekoladzie z małego pudełka, każde wspomnienie słodyczy staje się przykre. Dodatkowo migdały w mlecznej czekoladzie to niewdzięczny temat, gdyż uruchamia ten rodzaj głodu, który wyjaławia.

Wyjaławia... jakież to wybitnie trafne... W od dawna trwającym procesie sterylizacji dochodzę do frustrującego wniosku, że nie da się najeść i nie poplamić. A tak bym chciała inaczej... Głupie pragnienia można w najlepszym wypadku zdezynfekować. Np. whisky z lodem w szklaneczce, która zsuwa się na kanapę i rozlewa.
Wśród mało zrozumiałych refleksji na temat życia, prezentuję gnocchi na nowym talerzyku. 


poniedziałek, 12 listopada 2012

Clafoutis

Dziś niewiele. Gra mi The Smiths. 

Take me out tonight, 
Oh, take me anywhere, I don't care, 
I don't care, I don't care...  


 


Dorzucam także foty żeberek po myśliwsku i clafoutis z gruszkami w białym rumie. Taki polsko-francuski romans na stole. Taki, że Polka bogata w umami na tym stole leży, a Francuz ją po żeberkach białym rumem oblewa i oblizuje. I don't care, I don't care...
  

czwartek, 8 listopada 2012

Między blokami

Z akapitów moich myśli od dawna wykreślam te zdania, w których coś jest "trudne". Tylko nie zawsze mam czym te luki wypełnić...Ostatnio generalnie zajmuje mnie dylemat zapełniania dziur. Zresztą, nie tylko mnie. Obejrzałam właśnie króciutki reportaż z otwarcia drzwi do najwęższego domu na świecie, który stanął w Warszawie pomiędzy dwoma blokami, wypełniając lukę w przestrzeni miejskiej. Budynek ma zaledwie 122 cm szerokości. Jedna z sąsiadek, zapytana o to, co sądzi o tym niecodziennym przedsięwzięciu, powiedziała: Myślę, że dużo ludzi chciałoby mieć taką odskocznię, że pojadę do jakiegoś miasta, jakąś dziurkę wykorzystam. Rzeczywiście trafna obserwacja...


Zmarniałaś - usłyszałam niedawno. Coraz bardziej cię brakuje. Jako że nasilają się ostatnio niepokojące pytania o moje dobro ogólnie pojmowane, rozwiewam wszelkie wątpliwości - nie mam bulimii (słyszałaś?). To nie w moim stylu. Jem. Uwielbiam jeść. Smakuje mi. Nie rzygam. Chyba, że po tzw. "potrawce warzywnej" rodzicielki, ale to po prostu diabłu trzeba zwrócić, co jego. Laskowo-czekoladowy placek z gruszkami był tak dobry, że jadłam jeszcze ciepły. Także proszę się nie zamartwiać, ani nie umartwiać. Ya żyję, mam się nie najgorzej. Żyję w przestrzeni między blokami. Schudłam, bo się nie mieściłam.


środa, 7 listopada 2012

Lenienie

na zwolnienie
chodzą lenie
jestem leniem
się nie zmienię
choć mam tylko przeziębienie
zalecono - wyleżenie

toteż leżę...

może zmajstruje jakiś postal później

na słuchafonach Maaaajjllllssss


sobota, 3 listopada 2012

Trzy baby

Człowiek głupim się rodzi i głupim umiera.

No ale chwila chwila... Skąd ja mogłam o tym wiedzieć mając 17 lat? Wybrałam sobie wtedy przyszłość po obejrzeniu 20-minutowego programu publicystycznego. Padło mi na głowę, jak z tym tatuażem. Kobieta w średnim wieku zaprosiła do studio ze 3 terapeutów i tak sobie gaworzyli o pracy, o ludziach, o życiu... I to takie mądre mi się wydało, że stwierdziłam, że ja też chcę być taka mądra, jak oni. Też tak chcę. Potrafię słuchać, potrafię mówić - tak mogę pracować. Przynajmniej wtedy byłam o tym święcie przekonana. Jak w przypadku każdego zainfekowania mentalnym wirusem, szybciuteńko ułożyłam bezkompromisowy plan działania i czekałam. Okazało się, że najpierwej czeka mnie 5 lat szkoły, a dopiero potem mogę stać się mądra. Z egzaminów pamiętam doskonale jedno wydarzenie. Do akademickiego pokoju trafiłam razem z dwoma laskami, które robiły 3 podejście. Nie były suki miłe. I taki oto dialog pamiętam:

- Tylko tutaj składałaś papiery? Tylko na jedną uczelnię?
- Uhm.
- To albo jesteś zajebiście dobra, albo zajebiście naiwna.

Heh. Ja po prostu bywam zajebiście bezkrytyczna, ot cała tajemnica sukcesu.

Czemuż o tym piszę? A no dlatego, że ostatnimi czasy jedyne mądre pierwiastki, które mnie przenikają, to trzy baby. Mądrość mnie spotyka na dmuchanym materacu, dryfującym w kierunku Poprawy. Tak, tak... człowiek po prostu musi usłyszeć jedno mądre zdanie, bo sam to nie wymyśli nic podobnego... Potem mądrości słyszę, że pierdolę. Że jak się nie będę z tego cieszyć, to na chuj mi to. I że za lat kilka do tego właśnie będę tęsknić. A potem tkwię w rozmowie o dużych penisach. I tak się cieszę, że mam takie mądre te baby. Takie one boskie i cudowne wszystkie trzy. Dużo bym o nich mogła napisać... 

I tyle z moich mądrości. Udało mi się nie rozpaczać z powodu trzyletniej dziury w czasoprzestrzeni, co uważam za sukces, poprawę oraz zawdzięczam rozmowie o penisach. Dziękuję. Amen. Dochodzę. Doszłam.




czwartek, 1 listopada 2012

I taka lajfa...

Październikowy gwałtowny spadek temperatur znoszę z trudem. Te pierwsze 0 st. na zegarze zawsze wydaje mi się ekstremalną sytuacją graniczącą z klęską żywiołową. Wszędzie mi zimno. Marzną mi nawet kości, a zimne powietrze niczym intruz wdziera się we mnie natrętnie z determinacją gwałciciela. Dlatego tak chętnie garnę się do tych ciepłych miejsc. A mam ich kilka...

W tej chwili rozgrzewa mnie Spiritchaser, który działa niczym termoobieg.



I sru, teraz dalej już nie napiszę...




poniedziałek, 22 października 2012

Dziareczka

Dziareczka, dziarunia, dziarurusiunia mi się wymarzyła. No nic nie poradzę, że jak mi coś wejdzie w łeb, to jak jakiś robal korytarze w zwojach wierci. Dziarunia wpełzła mi podstępnie pod skórę (ach, póki co w przenośni jedynie) kilka dni temu. Dzień później już wiedziałam gdzie, co, jak i dlaczego. Przy czym "dlaczego" jest kluczem do całej zagadki, a i jednocześnie słodziutkim sekretem. Kto zgadnie, kto zgadnie? Ach, tak to rozkoszna zagadka, że aż mnie palce, i ciarki, i ślina, i...

W szczęściu moim głupim i niepojętym, Kosmos jak zwykle ugina się pode mną i pręży, żeby mi tylko dogodzić z każdej strony. Na piątkowej imprezie najpierw trafiam na bardzo dobrą kumpelę dwóch najlepszych dziarmejkerów na zachodzie, później zaś na gościa wydziaranego wzdłuż i wszerz. Przy czym widziałam tylko wszerz, żeby nie było... Efekt mojego skrupulatnie przeprowadzonego wywiadu jest następujący:

Jeden z dziarmejkerów, nazwijmy go Lujidżi (no co?! Lujidżi i siatafakap), podobno jest jednym z lepszych w Polsce. Łoooł, zapachniało cywilizacją na terenach zachodnich, nieprawdaż? Tyle tylko, że ćpa i jeżeli akurat jest w ciągu, to... czasem zasypia w trakcie... Drugi, Żan-Pjer (powiedziałam!), jest niemalże tak samo dobry, ale... jest alkoholikiem. I jak akurat jest w ciągu, to mu się trochę ręce kolebią. Więc jeśli chcę high quality, to muszę wybrać między narkomanem i alkoholikiem, i co najtrudniejsze - trafić na trzeźwe dni. Będzie ubaw, tak czuję...

Z innych stron - sernik dyniowy dziś upiekłam z czekoladą. Pojebało mnie z tą dynią normalnie. Ostatnio dynię zapodałam w mieście Toruniu. Co toż była za wyprawa! Po pierwsze - nie umarłam, pomimo bliskiej obecności dwóch kotów. Ba! Nawet na pogotowie nie musiałam jechać! Taka się robię... odporna suka. W Toruniu jak zwykle... jedzenie, picie, jedzenie, jedzenie, muzyka... Zatrzymał mnie na chwilę wielce interesujący sposób słuchania muzyki. Koleś dziennie przesłuchuje ok. 7 nowych albumów i robi to rocznikami. Zaczął od połowy lat '60 i tak dziś, po kilku latach, jest w połowie lat '80, wybierając z każdego rocznika 30 najlepszych, jego zdaniem, JEGO ZDANIEM PODKREŚLAM I ZARAZ WYJAŚNIĘ DLACZEGO, płyt. Ciekawe? He? No pewnie.

Wkurwiają mnie recenzje, na które przypadkowo co jakiś czas trafiam, aż do bólu trzewi. Aż mi macica ma ochotę zakrwawić wbrew biorytmom. Na głównej gazety widzę "film nudny i pretensjonalny, omijaj z daleka". A mi się kurwa podobał, wy tępe cipy. I co? I kto tu się zna? W dupę z waszymi recenzjami.

No... w ferworze tej nierównej walki mojej ze mną nie starczyło dziś miejsca na zjawiskową Lisę. Może innym razem. Tymczasem przywdziewam moją kurtkę pilota i ochronne gogle prestiż+ i lecę dalej, wypełniać umysły, serca, śmietniki. Zza kokpitu materacowego odrzutowca, przemiawiałam ja, Ya-a-a-a!

A radochę taką mam, bo korzystam z chwilowo trwających lepszych dni. Muszę je wysączyć moi drodzy z każdej strony.

czwartek, 11 października 2012

Frykasy


Jaaa!! Pyszniutkie!

Zrobiłam ryżotto dyniowe z dyniowymi czypsamy. Gdzie te czipsy? Kurwa, w piekarniku! Zapomniałam, w mordę psa... Ale i tak było pyszniuteńkie. Dostałam nakaz zrobienia takiego samego jutro. Łiw pleża... Mam w lodówie całą pełną dynię. Ejj bez kitu, dynia ma w sobie jakieś erotyczne napięcie. Taka jest krągła, i miękka, i mokra w środku. Nic tylko zerżnąć taką na kawałki. Lowe dynia. I taki frykas dyniowy to w ogóle... Wybitny! Doskonały. Rozpala wszystkie zmysły. Pachnie jak szalony, odurzająco, aż ma się ochotę zlizywać ten zapach z talerza. Wygląda tak, że oczu oderwać nie możesz. I takie smaki w sobie łączy bogate: i dynia, i wino białe wytrawne, ser kozi, od kozy, orzech włoski, i boczuś parzony. Można kompletnie stracić głowę dla takiego połączenia. I jest taki pyszny, że chcesz go jeść palcami. A potem te palce oblizywać. Aż wierzyć się nie chce, że to takie dobre. Te dyniowate przysmaki tak mają, idealnie się komponują. Zawsze chciałoby się sięgnąć po dokładkę.

Dlatego jutro też zrobię.

niedziela, 7 października 2012

Numb

Jak też dobrze nastrajają mnie takie dni, kiedy od rana otula mnie miłe... W ciepłym łóżku i miękkiej pościeli miłe staje się przeciąganie. Różnica faktur szorstkiego prześcieradła i bawełnianej kołdry jest tak miło odczuwana na skórze, że aż ma się ochotę dogłębnie odcisnąć ją na ciele. Można by tak spędzić w tej ciepłej i puszystej kryjówce pół dnia, rozkoszując się miłym downtempo, robiąc krótką przerwę na śniadanie przyniesione do łóżka razem z gorącą czekoladą.

Po takim poranku miłe stają się nawet zakupy w strugach deszczu. Odkrycie malutkiego rybnego sklepiku, w którym codziennie można dostać świeże liny, sandacze czy wielkie leszcze staje się wręcz rozkoszą na miarę "doświadczenia miesiąca". Na miejscu starszy pan w ciasnym kąciku przy ladzie filetuje ogromne rybie ciała, po mistrzowsku posługując się długim, wąskim nożem. Ja kupuję całego okonia. Sama go wypatroszę i okroję filety. To też będzie miłe. Dostaję także gratis torbę rybich głów i ości przeróżnych gatunków i rozmiarów - na bulion będą idealne. Dokupuję małże i kalmary. Krewetek niestety nie było, a mimo wszystko miłe mnie nie opuszcza. 

Na targu dynie kuszą swoimi krągłościami. Aż ma się ochotę sięgnąć po jedną, dotknąć, przytulić, zajrzeć do miękkiego wnętrza. Ale ja mam dziś inną misję. Hamując w ostatnim momencie dyniowe pragnienia, odchodzę od stoiska, słodko się uśmiechając. Za kilka dni tu powrócę i wtedy ta dynia będzie moja. Dziś mam w planach Bouillabaisse - prowansalską zupę rybną z owocami morza, podawaną z czosnkowymi grzankami.



Po takim obiedzie ma się wrażenie, że miłe już nigdy Cię nie opuści. Zwłaszcza kiedy w piekarniku rośnie szarlotka z migdałami w miodzie, a w garnuszku pyrkoce galaretka pomarańczowo-rozmarynowa. Kurwa, ten zapach karmelizowanego rozmarynu...

I to dopiero połowa miłego! Bo potem przyjaciółka, ta od babskiego upijania się krupnikiem limonkowym i leżenia w majtach na łóżku, zabiera cię jako swój model-obiekt na warsztaty makijażu. I robi ci taki high-quality na twarzy, że nie pozostaje po wieczornych warsztatach nic innego, jak wyprawa w Miasto.

Miasto czeka. Niecierpliwe kobiety czują się dobrze i chcą miłego. Kolorowo oświetlone wnętrze knajpy współgra z żywymi pragnieniami zabawy. Dziś chcę zgubić się w tłumie. W krwiobiegu krąży mi flow i chętnie wchodzi w reakcję z alkoholem. Myśli i obrazy przenikają w tempie Numb. Zatrzymuję się na wytatuowanych ramionach, na dżinsach i koszuli w kratkę, na trochę smutnych oczach brunetki. Muzyka niespokojnie wibruje. Lekko i chętnie wchodzę w to. Zwierzyna obudzona i gotowa, z błyszczącymi w ciemności oczami i nastroszoną sierścią. I? Potulnie siadam przy stoliku. Bo takie potulne ze mnie zwierzątko. Trzeba mnie tylko karmić. Migdałami w czekoladzie najlepiej.




niedziela, 30 września 2012

Tarta(r)



Potrafię być naprawdę okropna, kiedy się nie wyśpię. Jak zardzewiały drut kolczasty pod napięciem, który utknął ci w przełyku. Cały świat musi wiedzieć, że moje jakże wyrafinowane gusta cierpią z powodu jego miernoty i niedoskonałości. Nic mi się nie podoba. Sam Fernand Point mógłby mi zaserwować do łóżka śniadanie, a ja pewnie z pogardą skwitowałabym, że już wolę Czokapiki. Niemalże wszystko wokół mnie denerwuje, bo dzieje się za wolno, za szybko, za cicho, za głośno, za.... Lista "za" nie ma wtedy końca. W dodatku z chłodną obojętnością jamochłona zignoruję lekceważąco każde słowo do mnie wypowiedziane.

Choć może trudno w to uwierzyć, nigdy nie kłócimy się w takie dni. Każde z nas wie, co trzeba robić, żeby było najlepiej. Dla mnie tym razem była to tarta (kurki, rozmaryn, koziser, pomidorki). Pomogło.


 
Tylko przez chwilę tak wyglądał sobotni poranek. Nie wyspałam się. Najpierw walczyłam w nocy ze swoimi słabościami, a potem po prostu gapiłam się na cienie na suficie z telefonem w rękach. Topografię sufitu studiuję na poziomie intermidjet. 

Dziś bez muzyki, a dla odmiany ze zdjęciem. Na słuchawkach Sasza Grej, więc nie trudno się domyślić dlaczego rezygnuję z muzycznej oprawy. Jeżeli jej porno jest tak samo dobre, jak muzyka, to Sasza faktycznie powinna sprzedawać depilatory do jąder w TV Mango.

piątek, 28 września 2012

upiekłam





Tort upiekłam. Orzechowy biszkopt, kawowy krem i kandyzowane wiśnie w syropie. Dobry nawet.Taki piątek z wypiekami.

środa, 26 września 2012

O niczym

Ponarzekałabym na jesień. Zabrała mi światło i nie mogę robić ładnych zdjęć. No cóż... lato musiało się kiedyś skończyć.Choć zazwyczaj potrafię siebie przekonać do tej naturalnej kolei rzeczy, czasami pozwalam sobie po prostu we wszystko wątpić.



niedziela, 23 września 2012

I thought about you

Na śniadanie grzanki z wędzonym łososiem, jajkami w koszulkach i masełkiem koperkowym. Na obiad lekko pikantna zupa z mięsnymi klopsikami. Na kolację focaccia z czosnkiem, rozmarynem i solą morską. Teraz czekam na dzwonek piekarnika i za chwilę będę mogła wyjąć z niego rabarbarowe ciasto. Lubię takie dni, jak ten - kuchenno-łóżkowe, domowe. Od rana gotował ze mną John Coltrane, a teraz nad wypiekiem czuwa dla odmiany Miles. Jeszcze tylko Pinocchio i będę mogła wyłączyć światła w kuchni i zamknąć dzień. Lubię gotować w nocy. Lubię ten spokój i możliwość pobycia ze sobą. Choć rzadko bywam w takich chwilach sama... Cóż...

Miles i I Thought About You.




wtorek, 18 września 2012

Nie wytrzymam chyba...

Chodzi o to, że kiedy siedzisz z ludźmi, którzy dobrze się bawią i głośno śmieją, i czujesz, jak bezgranicznie słabe jest to wszystko, myślisz o tym, gdzie byś chciał teraz być najbardziej i widzisz tylko jedno miejsce, jeden punkt, jedno, i pomimo gwaru i zażartych dyskusji wokół jesteś przez chwilę w tym jednym miejscu, i kiedy nagle ktoś cię wyrywa z tego dobrego, i pyta czemu taka smutna, i zdajesz sobie sprawę, co się właśnie stało, jak bardzo chcesz, i jak nie możesz, to czujesz, że nie wytrzymasz, i wtedy wychodzisz pospiesznie, zabierasz klucz, zamykasz się i krzyczysz tak, żeby nikt nie słyszał i próbujesz się uspokoić, ale nic nie działa, dopiero plejer i słuchawki trochę, i bierzesz lapa, i starasz się o tym napisać, ale nie możesz, bo nie możesz, to wtedy przekraczasz już jakiś bazalny poziom wytrzymałości i już nic nie czujesz.

Bardzo, bardzo chcę już wrócić do domu.

The Knife i Silent Shout

poniedziałek, 17 września 2012

in a train cross-country

Wyjazd służbowy...

Nie chcę się rozpisywać na temat tych wszystkich rzeczy, które sprawiają, że ciężki on, jak żaden inny. Ze słuchawkami na uszach (C.N.Quintet), w pustym pokoju oświetlanym małą nocną lampką jest całkiem znośnie. Omija mnie szum rozbełtanych rozmów o warunkach pracy; o tym, kto ma ile i za ile, i jak ciężko. Emile się tu do mnie nie uśmiechają, a mdłe blond-pipki nie poprawiają swoich prostowanych grzywek. Nikt też raczej nie będzie opowiadał o metodach dymania kozy.

Kurwa...


wtorek, 11 września 2012

...and my glasses and a spaceship...

Skoro ostatnie dwa dni spędziłam przy kompie, pisząc od rana do nocy, to i z rozpędu, zanim padnę na twarz głową w kierunku najbliższego meczetu, napiszę i tu. Dzisiaj na talerzu groch z kapustą. To jedziemy:

Pierwsze, co mnie zafrasowało, zafrasobowiło i zafafluniło, to ogólna kondycja psychiczna młodzieży polskiej współczesnej. Matko bosko przenajświętszo! To przerażające, jak bardzo bierne, wyprane, wymemłane, zniechęcone i leniwe pokolenie nam wzrasta. Wiem to, ponieważ zdarza mi się współpracować przy animowaniu młodych dusz i brak jakiegokolwiek entuzjazmu, chęci i brak posiadania chęci w ogóle są dla mnie wręcz niepojęte. Bachory mają teraz takie możliwości. Chcesz zorganizować koncert - przyjdź, damy ci na to kasę z Unii. Chcesz pojechać na wycieczkę - masz, jedź! Wymyśl tylko po co i jedź w pizdu, a my zapłacimy. I nic! No w sumie to bym wziął w tym udział, ale to dzisiaj? A nie da się przez fejsa tego zrobić? A potem takie pokolenie idzie na studia, w szkole prywatnej, zamiejscowej, na jakieś zarządzanie kałem i kryzysem, żeby tylko był papier i pyta w dziekanacie: Czy na te studia to trzeba chodzić, czy wystarczy płacić? A można od razu magistra se zrobić? Bo ja bym chciała magistra, a nie chce mi się bawić w jakieś tam dojeżdżanie do Miasta. Rozpacz i załamka. Młodzież jest w tej chwili apatyczna jak dziwka po nocnym maratonie. Nic im się nie chce, w nic się nie angażują. Poznawanie świata następuje na drodze olajkowania. Nie próbuję, nie doświadczam, nie przeżywam, tylko lubię to albo nie. I tyle. Idea znika w gąszczu wpisów na tablicy. Uwaga terapeuci, bo za 20 lat czeka was wysyp żywych trupów. 

Jeśli zaś przy terapii jesteśmy, taką oto notatkę dziś odnalazłam: Przeprowadziłam rozmowę terapeutyczną ukierunkowującą przyszłościowo. Na taki wpis to mam ochotę się wyrzygać i z tych rzygów odczytać, na jaką to przyszłość ukierunkowała autorka pacjenta. No albo jesteś terapeutą i robisz notatkę z rozmowy, albo kurwa nie pisz mi takich kurwa herezji ty pindo z KUL-u i nie zmuszaj mnie do ich czytania i pogłębiania poczucia absurdu mojej pracy własnej, nnnooooo!!!! Dziękuję serdecznie.

W tym miejscu kończy się dziś mój flow, z Mount Eerie na słuchawkach. Między takimi tagami jak folk-pop, freak-folk czy lo-fi, znalazł się także tag: a campire and a tent and a flashlight and some matches and a tree and that river and my glasses and a spaceship and a really really big bear but the bear is really really far away. Umarłam.

Tyle w dziale Wydarzenia i komentarze. W środku gra Angels. Wszystkie piosenki ciągle o tym samym...




czwartek, 6 września 2012

Potrzeby



Dzisiaj zapadły ważne decyzje. Potrzeba było dokonać wyboru. Potrzeba było dokonać wyboru między potrzebami. Między potrzebami. Między potrzebą tworzenia własnej przestrzeni, a potrzebą prowadzenia sensownego życia. Obie potrzeby wymagają inwestycji. Chcę inwestować w sens. Chcę czuć, że to ma sens. On inwestuje w moje szczęście. Bezustannie. Moje szczęście.

Szczęścia czasami trzeba się nauczyć na nowo. Jak dalej żyć wiedząc, że nic już nie będzie tak dobre? Potrzeba się nauczyć. Trzeba chcieć. Mieć potrzebę. Mam. Ostatnio szczęście przepływa przeze mnie szerokim strumieniem. I jest tak dobrze... Tak potrzebuję, żeby to trwało. Chociaż na każdym kroku straszy, że jak się nie będę słuchać, to mi zabierze ten pierścionek:) Mam takie proste potrzeby. Takie banalne, że aż rozczulające. Zaangażowanie...

Tak sobie popiszę czasami. Bo potrzebuję pamiętać. Tak dużo było o nieszczęściu... A chcę też pamiętać, jak może być dobrze. Chwile największego szczęścia mam tak wyryte w pamięci, że o nich pisać nie potrzebuję. Nie potrzeba mi pisać np. o budyniu. Wszystko pamiętam.

piątek, 31 sierpnia 2012

Sama nie wiem

W zasadzie sama nie wiem, czy będę chciała dalej pisać. Wszystkie słowa zdają się urywać w jednym punkcie.

Ale chciałabym, żeby flow żyło. Dlatego pewnie czasem pojawią się zdjęcia.  Dziś zdjęć nie ma, bo czasu nie ma. Czas mi wysysają szpitale i zmartwienia o Alonso.


Jakie to wszystko kruchutkie...

sobota, 18 sierpnia 2012

lato-woda-piach

Takie zwykłe.

Jeszcze za wcześnie, żebym wiedziała, które wolę.


Z cyklu złe ujęcia...
 
Bez aparatu.




niedziela, 5 sierpnia 2012

O, taka...



Mniej więcej taką sobie wymarzyłam. Będzie jasna, ciepła, z obowiązkowo unoszącym się zapachem ciasta. Zamiast nudnej prowansalskiej lawendy, oliwki i świeża zieleń ziół.

Od miesiąca mozolnie przedzieram się przez labirynty korytarzy w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do życia. Nie interesuje mnie stan obecny. Mam wizję, co oznacza brak kompromisów. Lubię ten uśmiech na jego twarzy, gdy pytam: "Czy tę ścianę będzie można zburzyć?". Tę niewzruszoną akceptację. On rozumie, że potrzebuję przestrzeni i światła. Że niepokoją mnie kręte labirynty ciasnych pomieszczeń, martwią konieczność zapamiętania rozkładu pokoi i ilość zakrętów do pokonania. Wiem, że dziś wszystkich marzeń spełnić nie mogę, dlatego teraz wystarczy mi stosunkowo duża kuchnia. I wanna...

Długo zwlekałam z tą decyzją. Tęsknota za dużym miastem, frustracja izolacji i ograniczonych możliwości pozwoliły znaleźć wiele powodów, dla których to niby nie był dobry czas na kupno mieszkania. Zawsze mi się wydawało, że to taka decyzja na całe życie. Dziś lepiej wiem, że nic nie jest ostateczne. Teraz mieszkam tu. Za rok mogę pływać z delfinami. Mam gotowość do zmian. Wiem, że jak coś we mnie naprawdę uderzy, jak poczuję, to w to wejdę. Dlatego też, choć tęsknię za możliwościami dużego miasta, dziś mogę zostać tutaj, bo mam swoje powody. Za jakieś 10 lat, a może wcześniej, będę potrzebowała domu na wsi, z przestrzenią, która da nieograniczone możliwości i specjalnym pomieszczeniem do realizowania nowej pasji. Z ziemią, która przyjmie różne cudaki. Kabaczka, kurwa, na ten przykład. Nic na zawsze, a już na pewno nie ściany. A skoro nic na zawsze, to może i ataki rozpaczy tym razem minęły na dobre? Taką nadzieję mam ya. Jutro krupnik po królewsku.

sobota, 28 lipca 2012

Miłe zło

Koniec urlopu. Powrót do pracy. Miło. Kilka towarzyskich odwiedzin. "Nareszcie wróciłaś". Telefon kierownika. "Przyjdź do mnie, pogadamy". Przychodzę. Gadamy. "Taka uczciwa. Rzetelna do bólu". Miło. Normalnie. "Przyjdź jak pogadasz z dyrektorem". Wizyta u dyrektora. Długa kolejka. Miłe sekretarki. Ważna sprawa. Bluzka z zebrą. Letni look. Powinnam mieć koszulę. Może łososiowy błyszczyk doda mi splendoru? Dodaje. Miły dyrektor. Ważna sprawa przechodzi w pogawędkę. Dziś i tak nie podejmie decyzji. "A-hi-hi". "Absurdalne". "Dokładnie tak, jak pani mówi". Wchodzę w to. Zależy mi na decyzji. Żarciki. Anegdotki. "Dziękuję. Do widzenia". Wychodzę. Czekam na decyzję. Koleżance odmówił. Znowu do kierownika. Lubię go. Lubimy się. U mnie ma 3. "Przystojny diabeł". Miłe słowa. O bardzo dobrej opinii. Słuszna zjeba za dylemat, czy mówić koleżance. Praca. Dużo pracy. Chcę dużo pracy. "Może zaniosę to za ciebie". "To ja pójdę". "Będę za chwilę". Czas mija szybko. Czasu nie ma. Tak właśnie chcę.

Przez chwilę myślę: "A może wcale nie jest tak źle? Może przesadzam, pierdolę? Ludzie mili. Kierownik normalny, pochwalny, przychylny. Może nawet dyrektor pójdzie mi na rękę, choć stanowiłoby to precedens". I łapię się na tym, że jak taka dziwka sprzedajna... Bo jak miło i dobrze, to już myślę, że mogłabym zostać. Ułożyć się wygodnie w ciepłym kąciku i sączyć herbatkę do emerytury. A praca przecież nadal tak samo dogłębnie i bezgranicznie bezsensowna. Przez 8 godzin przekładam kamienie z jednego stosu na drugi i z powrotem. Tylko że w miłej atmosferze. O nie... nie pozwolę. Ni chuja. Miłe nie uśpi mojej frustracji. Ta groźna zaraza nie zalęgnie się w moich flakach. Już nigdy więcej "nie jest tak źle", nigdy więcej "inni mają gorzej". Połykasz takie pocieszacze jak leki uspokajające i nawet nie wiesz kiedy zżerają ci wnętrzności zostawiając po sobie jedynie pustą przestrzeń. Za dobrze to znam.

A teraz grzecznie oddalę się, gdyż różowy kolor ścian w tej obcej mi sypialni, zaczyna mi się co raz bardziej podobać... W następnym odcinku kolejne nieszczęścia o poranku.

piątek, 20 lipca 2012

Nie zasypiaj na Batmanie

Urlop daje ten komfort, że nawet po wyjątkowo niespokojnej nocy, mogę nad ranem włączyć sobie jakiś średni film licząc, że chociaż ten mnie zmęczy i w końcu zasnę. Dziś padło na Batmana. Jak to możliwe, że nic nie pamiętam z filmów, które oglądałam w przeszłości nawet kilka razy? Zasnęłam dopiero w drugiej połowie filmu i przyśniło mi się takie oto zakończenie:

Dżoker, Kim i Batman stoją na dachu wieżowca. Dżoker tak załatwia Batmana i Kim, że oboje wiszą zaplątani w jakieś sznurki, a pod nimi oczywiście kilometry do najbliższej powierzchni płaskiej. Kim, żeby ratować siebie, uzgadnia bez słów z Batmanem, że go odetnie od tych linek, bo jak on poleci i umrze, to może ona się uratuje. Potem Kim przecina liny i Batman leci w dół. Oczywiście, choć jest to dramatyczna chwila jego śmierci, wszyscy wiedzą, że jakoś cudem przeżyje i powróci w kolejnej części. Kim wisi sama. Potem kamera pokazuje chodnik przy tym wieżowcu, na który znienacka ląduje ciało Kim pozbawione głowy (yyy... 2 dni temu oglądałam Jeźdźca bez głowy...). Dżoker ją jednak dorwał, rozerwał, obciął głowę, zabił i zrzucił. Po krótkiej chwili na chodniku ląduje także głowa Kim, ale w taki sposób, że układa się prawie na swoje miejsce tak, że niby z daleka wygląda, jakby wszystko było ok. Dopiero jak się dobrze przyjrzeć to widać, że Kim nie żyje i ma odciętą głowę. Mylące było to, że ta jej oderwana głowa ciągle łkała i płakała. 

I takie spanie.

wtorek, 17 lipca 2012

Na co komu blog?


Mam kilka teorii wyjaśniających chęć posiadania bloga kulinarnego. Po pierwsze, wypływa ona z pragnienia uwiecznienia najbardziej nietrwałej sztuki, jaką jest kuchnia. Tak o gotowaniu przynajmniej pisał Bourdain, rozpaczając nad ulotnością przygotowywanych dań i ich lichym przeznaczeniem, jakim jest zniszczenie, destrukcja, pożarcie. Rejestrując ugotowane posiłki czy upieczone dania, przynajmniej będę mogła zatrzymać wspomnienie na fotografii, po cichu licząc, że za kilka lat przywoła ona ten smak, zapach, wrażenia. Po drugie, teraz to doskonale czuję, ja muszę, naprawdę muszę coś tworzyć, choćby wartość tego była wysoce dyskusyjna. Nie o to chodzi. Może kiedyś zacznę dbać o język, może nawet zainstaluję fotoszopa. Może odkryję, że jednak lepiej wyrażam siebie poprzez szydełkowanie albo fantazyjne strzyżenie psów. Dziś moje możliwości ekspresji ograniczają się głównie do pisania i gotowania, i tyle wystarczy do prowadzenia bloga kulinarnego. Dodatkowo mam nowy aparat, chyba fajny, nie znam się jeszcze. Wertuję podręczniki o fotografowaniu, bo chciałabym robić porządne zdjęcia. Może się nauczę. Za cel stawiam sobie znalezienie własnego stylu w fotografii kulinarnej. Mogłabym na przykład fotografować jedzenie z podskoku, starając się o uzyskanie niepowtarzalnego dla innych efektu. Albo zrobić serię zdjęć "żarcie w ruchu", fotografując sernik w locie. Dostrzegam sporo możliwości. W filmie Wierność bohaterka, fotograf, robi zdjęcia hokeistom w trakcie meczu, biegając wokół lodowiska i robiąc przypadkowe ujęcia, które w efekcie są jedynie rozmazanymi plamami. Uznano je za wyjątkowe i genialne. Więc dlaczego nie sernik? A potem ona idzie do szatni, i tam stoi hokeista, i... aj, ajaj, zbaczam z tematu jak organik. Po czwarte, już od jakiegoś czasu jestem do tego zachęcana. Po piąte, kiedy ktoś zapyta mnie o przepis, będę mogła go odesłać do Mojego Bloga Kulinarnego, a to brzmi całkiem fajnie. Po szóste, chciałam wypróbować wordpressa. Niestety obecnie robię to w formie biglejm, korzystając z łatwiejszej w obsłudze opcji (wordpress.com), która jest darmowa i pozwala ominąć takie kwestie jak hosting czy domena. Niestety ma ograniczone możliwości i po dwóch dniach znam już wszystkie opcje. Jednak jest to mimo wszystko przepaść do bloggera. Jeśli tylko blog przeżyje kilka miesięcy, spróbuję z wordpress.org. Wyższa szkoła jazdy, ale to jest ten szósty powód - ja to lubię. 

Tyle z powodów pobocznych. Nadal jedynym najprawdziwszym jest potrzeba zajęcia czymś głowy, żeby stale nie myśleć o tym samym. Rano, w sklepie, gotując, oglądając film, w przymierzalni, leżąc na Słońcu, pijąc piwo, wieczorem, jak pada deszcz, jak mi się herbata wylewa, po północy, w pociągu, nawet teraz. Co zrobić, taka cena. Maszeruj albo zdychaj - jak mawiają.

sobota, 14 lipca 2012

Jaranie

AAAAAAAAaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaA AAAA AAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!

Taka podjara może oznaczać tylko jedno - moje nowe dziecko jest w drodze! Już tuż tuż, czai się u ujścia wadżajny. Niestety podjara ma jest na tyle świeża, że powoduje wymieszanie słowotoku ze ślinotokiem, co ostatecznie przyjmuje postać objawów zbliżonych do padaczki poalkoholowej, więc dziś więcej nie napiszę. Muszę uspokoić trzewia, a także upewnić się, że podjara jest stanem trwałym wywołującym zaangażowanie, a nie jedynie kolejnym boskim dzieckiem, które urodzę i pozostawię w wersalce, żeby zdechło z głodu. Czas pokaże. Póki co... piwo! 

Gdzie moje piwo, się pytam!

wtorek, 10 lipca 2012

Urlop


Urlop. Niespodziewana wiadomość o wspólnym wyjeździe na kilka dni tak bardzo mnie ucieszyła, że w chwilę spakowałam dwie walizki i zorganizowałam plan podróży. Zdążyłam także umyć głowę, wysuszyć ją, po raz piąty tego dnia przesłuchać The Peel Sessions, uzupełnić walizkę o dodatkową parę butów i sweter (bo nigdy nie wiadomo…) oraz dać upust mojej radości z podróży na blogu, załączając dwa flamingi. Czy to tylko wyobraźnia, czy też jednak tkanina bluzki była zbyt luźna i prześwitująca, ptaszyska przepędziłam tam, gdzie ich miejsce. (A gdzie ich miejsce?). W trakcie 14 godzin wakacji z PKP tylko dwa punkty podróży mogę uznać za przyjemne – nocny głos z oddali oraz zakupy na warszawskich stoiskach ze starymi gazetami. Znalazłam nieaktualne „Kuchnie, a także, ku uciesze graniczącej z orgazmem w wyobraźni – brytyjskie „Olive”, hołdujące kuchni śródziemnomorskiej. Wow! Reszta drogi minęła nam przy akompaniamencie moich wzdechów, ochów, uchów, mmmmmów i soczystych zachwytów nad kolejnymi stronami z kulinarnymi cudami.

- - - 

Urlop. Upiekłam Calzone dla wszystkich głodnych i spoconych. Obca kuchnia była dla mnie wyjątkowo przyjazna, udostępniając wszelkie niezbędne produkty i gadżety. Aby przygotować 4 Kalcone zebrałam:
  • 450 g mąki pszennej chlebowej
  • łyżeczkę soli
  • 7 g suchych drożdży
  • szklankę mleka o temperaturze pokojowej
  • 2 łyżki oliwy z oliwek

A potem się okazało, że tych pierogów ma wyjść 7. Do dużej miski wsypałam mąkę, sól i wymieszałam z drożdżami, by potem zrobić na środku wzorcowy dołek i wlać mleko z oliwą. Wstępnie połączyłam składniki i nieskładną kulę wyłożyłam na stolnicę. Ciasto drożdżowe na Calzone z kilograma mąki zagniata się pół godziny. Jedynym, co pomogło mi wytrwać w przygniatającym upale, była moja wyobraźnia. Po kilku ciężkich chwilach poczułam, że to jak masowanie ciała upragnionego mężczyzny. Ugniatałam ciasto, jakby to były jego mięśnie. Uciskałam, rozcierałam, ugniatałam na wszelkie strony aż powstała gładka i elastyczna masa. Polałam dłonie oliwą i dokładnie rozsmarowałam ją na ulepionej z ciasta kuli, głaszcząc delikatnie. Miskę z ciastem przykryłam ściereczką i odłożyłam na 1,5 godziny w ciepłe, wolne od przeciągów miejsce. Potem wystarczyło tylko podzielić na kilka części i każdą kulkę rozwałkować na ok. 20 cm cienkie placki, wyłożyć przygotowany wcześniej farsz, ładnie zawinąć brzegi, posmarować rozbełtanym jajkiem i umieścić w piekarniku na 25 minut, w temperaturze 200 st. Calzone można wypełnić czym tylko się lubi; włożyć ulubione dodatki do pizzy i posypać utartym serem. Moje Calzone wypełniło się obrazami ciała.

- - - 

Urlop. Malutki, ukryty w dolinie domek nad niedostępnym dla innych ludzi jeziorem wydał się idealnym miejscem na spędzenie czasu w upalny dzień. Woda była przyjemnie chłodna i nieprawdopodobnie czysta. W wysokiej trawie ułożyłam koc i schowałam się przed światem. Położyłam się i pozwoliłam ciału doświadczać przyjemności płynącej z rozgrzewania skóry i wnikania ciepła do krwioobiegu. W końcu przyszło. Upragnione ukojenie. Na chwilę uwolniło od oswojonego już smutku. Potem był już tylko cudowny odpoczynek i wspólne przyjemności. Miłe tu-i-teraz. Dzięki temu miłemu zmniejszyła się liczba zaniepokojonych pytań o moje samopoczucie, wzrosły statystyki w kolumnach "uśmiech" oraz "udział w rozmowach towarzyskich", a przy okazji opalenizna dodała kilka punktów PR*, które wykorzystam, jeśli nagle dojdzie do zagłady nuklearnej, a w postapokaliptycznym świecie za kawałek Calzone trzeba będzie płacić ciałem.


* PPR - Punkty Potencjalnego Ruchania

wtorek, 3 lipca 2012

Ukojenia...


Jadę deptać zimny i mokry piasek, od którego zapewne dostanę zapalenia pęcherza. Jak wrócę, to napiszę. Jak nie napiszę, to może nie wrócę.
- - -

Urlop. Od ponad miesiąca za gęstymi, ciemnymi chmurami co dzień czai się deszcz. Zazwyczaj nie pada; chyba tylko dlatego, żeby jeszcze bardziej wkurwić człowieka. Błagalnie wypatruję Słońca, w którym pokładam nadzieję na ukojenie. Ciepły piasek, przyjemny szum morza i monotonny błękit horyzontu zawsze błogo uspokajały. Poczekam... Do tego czasu ukojenie da mi delikatność The XX.
Tymczasem w znajomych, choć obcych ścianach zachodzi typowa transformacja fazy snu i czuwania. Najpierw będę się budzić przed czwartą, by potem przed czwartą zasypiać. Tuż po trzeciej, w nocnej ciszy i ciemności trudno uniknąć myślenia, więc jeszcze przed świtem cichutko zabieram poduszkę, by powędrować z nią do salonu. Wtulam się w czerwony fotel i zajmuję głowę filmami. Jeszcze przed 7:00 dzielny Mark Łolberg ratuje tępawą rasę ludzką przed zagładą ze strony armii gadających, latających małp. Brawo Marku. Durny, durny scenariusz.
W czasie wolnym staram się dbać. O dom, o mężczyznę, o jedzenie; o siebie też, wyjątkowo. Dbam o ranę, żeby się nie paprała. Nie zawsze potrafię. Dbam o głowę tłumacząc sobie w mądry sposób, że to nieszczęście moje wynikające z frustracji życia codziennego jest mi potrzebne, bo zasila baterie. Bez tego paliwa moje silniki by nie ruszyły. Takie mądrostki sobie wpajam, jak mantrę. Jeszcze trochę i zaczną się rymować. Jak staną się śpiewne, będę mogła je nucić nawet pod prysznicem.

Zmarnowane tyle czasu,
jednak wyjście jest z impasu:
zapierdalaj do roboty
i wylewaj siódme poty,
zamiast żale, łzy i bóle,
po chuj ci to, tak w ogóle?

P. S. Nie potrafię powiedzieć, w którym momencie flow jest otwartym blogiem, w którym zapiskami, a w którym wiadomością. Tym bardziej zadziwia mnie użytkownik, który wczoraj w środku nocy z determinacją misjonarza przeczytał każdy po kolei umieszczony przeze mnie post. Gdybym miała zgadywać, z jakiego powodu robi się takie rzeczy w wolnym czasie, obstawiałabym masturbację.

poniedziałek, 25 czerwca 2012

(Baton)


Baton upiekłam. Taki baton polecam szczególnie osobom, które czują się wykluczone poza nawias. Czy teraz równanie się zgadza?
Baton nie pomaga, ale też nie pogarsza sytuacji, a to już dużo. Jeśli chcecie, żeby Wam też taki ładny wyszedł baton, to musicie sobie kupić:
  • puszkę mleka skondensowanego, słodziutkiego i jeszcze tubkę małą na zapas, bo mleka zawsze ubywa (a to się łyżkę wyliże, a to z puszki podje...)
  • 600 g płatków owsianych
  • 100 g konfitury morelowej
  • garść suszonych moreli, siekniętych
  • 100 g miodu
  • szczyptę soli
  • 300 g robaków: karaluchów, larw trupich, skorków, pluskiew, mogą być też młode gnidy. A jeśli kto nie ma, to można zastąpić różnymi orzechami od biedy, suszonymi owocami czy inszymi bakaliami.
Suche składniki trzeba wymieszać szpatułką w prawo i dolać podgrzane wcześniej mleko, a także miód i konfiturę. Wyłożyć na blachę, na papier do pieczenia. Do piekarnika na 30 minut, piec w 180 st. Trzeba pokroić w batoniki. Ja nie kroiłam, bo piekłam baton. Jeść oblizując wargi, zachwalając smak.