Od wielu dni zbierałam się do opowiedzenia o 2012. Chyba od samego początku wątpiłam w sens podsumowania tego, co się wydarzyło. Tyle razy o tym pisałam; tak dobrze wiadomo kto, z kim, dla kogo i dlaczego... Jednak 2012 to, poza wiadomym, także rok szarpania się ze sobą. Rok samotniczej, nieustannej walki z przez długi czas nierozpoznanym wrogiem. Żeby dla odmiany zacząć pisać o tym, potrzebowałam wyciszenia. Pustego, hotelowego pokoju. Nocnej lampki. Ciepłej kołdry. Płyty King Creosete'a i Jona Hopkinsa.
Pamiętam, że w Nowy Rok wchodziłam z nieśmiałym poczuciem, że COŚ jest nie tak z moim życiem; nie działa, tak jak powinno; tak, jakbym tego chciała. CZEGOŚ brakowało, COŚ unieszczęśliwiało, blokowało, pogrążało. Coś sprawiało, że w 2011 przez wiele tygodni miałam na słuchawkach jedną płytę, aż wstyd się teraz przyznać jaką. Że książki czytałam z takim zapałem, jak Wyborczą sprzed miesiąca, a filmy zamieniłam na zjadające czas seriale. Wyjaławiałam się doszczętnie. Niby COŚ bym chciała zrobić, a jednak niczego mi się nie chciało. Znacie to? Wiem, że niektórzy znają...
Nikłe zainteresowanie, zaangażowanie i aktywność, brak chęci, i chęci do chęci, a także zjadające uczucie pustki w zasadzie łatwo byłoby nazwać depresją. Nieprawdaż? Szczęśliwie od tego cały czas stanowczo się odcinałam, czując, że to nie w recepcie na czopki tkwi lekarstwo.
Początkowo subtelny, "podskórny" niepokój, na początku 2012 przerodził się w rozpaczliwy kryzys i desperackie poszukiwania rozwiązania. Zapewne ogólny klimat emocjonalny tego okresu dopomógł w wywołaniu tego stanu, rozpoczynając jednocześnie wojnę o siebie. (Szarpaninę... bez dramatu...). Potrzebowałam zmiany. Natychmiast! Poszukiwania trwały w atmosferze oskarżeń, wściekłości, żalu, rozpaczy, ukłuć i zakwestionowanych rozmiarów... dziadek Kohut mógłby niejedno powiedzieć na ten temat...
Z bitwy na gołe pięści wychodzę dziś. Z rozprutą koszulą i śladami juchy na czole, ale cała, gotowa. W gwałtownym poszukiwaniu ulgi łatwo pomylić rekonstrukcję z szybkim zalepianiem dziur dla podtrzymania chybotliwej i kruchej konstrukcji. Żeby naprawiać fundamenty, najpierw wadliwa budowla musi runąć, a to zawsze oznacza groźbę zniszczenia jedynego domu, jaki znamy. Chuj, niech płonie.
Zajadając marcepanka, rozmyślam nad tą miłą iluzją, która mi od zawsze towarzyszy, że ja to kurwa mam kupę szczęścia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz