Do upieczenia ciasta zainspirowało mnie wczoraj kolejne romantyczne wyznanie Niemęża. Przed godziną dziewiątą rano nasze drogi rozchodziły się – jego w kierunku pracy, moja w stronę łazienki i prysznica.
- Zamkniesz mnie jak będziesz wychodził?
- Zamknę. W komórce. Na młotki.
I uciekł.
Oto ciasto z malinką. Z Hendrixem piekłam. Doświadczony Jimi krzyknął tylko „Foxy Lady”, a ja już w pełnej gotowości z wszystkimi składnikami w kuchni przygotowania rozpoczęłam. Od wyjęcia malinek z zamrażarki zaczęłam. Maliny prawdziwe, działkowe, od sąsiada ukradzione. Kradła mama, kradł niemąż, kradł brat. Tylko tata nie kradł malin, bo akurat u drugiego sąsiada kradł jabłka z drzewa. Całą rodzinę namówiłam do złego! Zło zaś zrodziło tym razem dobro w postaci maślankowego placuszka z malinsami. Ciasto, które tak jak ja, rodzi się z defektem. Zawsze wygląda jak jebany niewyrośnięty zakalec. A on taki ma być po prostu. Taki jego plan genetyczny, takie przeznaczenie, taka karma niska.
Do Twojej wiadomości - takiego ciasta, Świnio, nie dostaniesz. Bo nie dla Ciebie. Kurom dam, żeby potem srały nim gdzie popadnie.
Dlaczego ja to znoszę? A z pytaniem tym do listy tęsknot dorzucam to coś, czego nie znajdę w komórce na młotki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz